XCV Elizabeth

Usiadła ciężko przy biurku, z trudem powstrzymując łzy. Piwonie były piękne i mógł je przysłać tylko Charles, lecz nie potrafiła się z tego cieszyć. Michael skompromitował ją przed Danem i nic nie mogła na to poradzić.

- Elizabeth, czy ty i ten pawian… - zaczął Dan surowym głosem.
- Uwierzyłeś mu? – spytała, zasłaniając oczy, by nie widział, że są wypełnione łzami.
- Oczywiście, że nie, ale…
- Dałam mu jedną ostatnią szansę i to był ogromny błąd.
- Każdy by ci to powiedział.
- Pocieszyłeś mnie, nie ma co…
- Dlaczego on ciągle za tobą chodzi?

- Mnie o to pytasz? To przecież oczywiste! Michael nie spocznie, dopóki mnie nie zniszczy…
- Charles, dobrze, że jesteś… - Serce Elizabeth zabiło mocniej. – Powiedz jej, by sobie te czarne myśli wsadziła, bo nie można z nią wytrzymać. – Przez chwilę szeptali między sobą, by Elizabeth niczego nie słyszała.
- Zajmę się tym – rzekł Charles.
- Czuj się jak u siebie. – Dan klepnął młodego Wrighta po przyjacielsku, po czym zamknął się u siebie.
- Odnoszę wrażenie, że kwiaty ci się nie spodobały. – Elizabeth odsłoniła oczy, pokazując mu załzawione oczy. – Och…
              
Ukląkł przy niej, kładąc dłonie na jej kolanach.
- Michael znów zrobił ci świństwo? – spytał.
- Zaraz wszyscy będą widzieli, że się z nim przespałam – załkała, sięgając po chusteczkę.
- Kiedy to przecież nieprawda!
- Nie nabijaj się ze mnie! Zaprzeczanie nic nie da, a ja nie mam najmniejszej ochoty tłumaczyć się ze wszystkiego.
- To wymagałoby ujawnienia pewnych faktów.
- Powiedziałeś Danowi, że się tym zajmiesz. Jak niby chcesz to zrobić?
- Zamierzam odciągnąć twoją uwagę. Skoro jesteśmy na etapie, w którym niczym nastolatki upajamy się naszą tajemnicą, nie mogę nic powiedzieć.
              
Nijak nie poprawiło jej to nastroju. Michael bawił się nią jak zabawką, stawiając w złym świetle przed wszystkimi, na których jej zależało.
- Chodź, nie będziesz znów robiła nadgodzin w pracy – powiedział Charles, uśmiechając się lekko. – Musisz szybko zmienić swoje przyzwyczajenia.
- Dlaczego? – Elizabeth pociągnęła nosem.
- Gdyż chciałbym spędzać z tobą jak najwięcej czasu, głuptasie. To ci tylko wyjdzie na zdrowie.

***

Charles miał w planach mały wypad za miasto. Tym razem mieli szczęście, bowiem słońce grzało, jakby znajdowali się w Afryce. Mimo to Charles zabrał parasol, wolał dmuchać na zimne. Urządzili sobie mały piknik pod drzewem, pod tym samym, które było ich schronieniem w trakcie niespodziewanej burzy.

- Nie podziękowałam ci za kwiaty – rzekła Elizabeth, która przez całą drogę uparcie milczała.
- Jesteś zawiedziona, że nie wysłałem ci krwistoczerwonych róż?
- Dobrze, że nie były to róże…
- Zatem mam co takich kwiatów nie wysyłać? A może mam ci nic nie wysyłać?
- Michael stwierdził, że mam wielbiciela…
- I wcale się nie pomylił! – Pogładził ją po policzku. – Cóż, da mu to nieco do myślenia.
- Udawał zazdrosnego…
- Odstawił tę szopkę dla Dana, nic więcej.
- A jeśli…?
              
Nie zdobyła się na odwagę, by powiedzieć: „A jeśli naprawdę coś do mnie czuje?”. Na szczęście Charles był na tyle przenikliwy, by odczytać, co miała na myśli.
- W takim razie ma przesrane – stwierdził Charles w zamyśleniu. – Można by to jakoś wykorzystać…
- O nie, nie, mój drogi. Tak się nie będziemy bawić!
- Cóż, ty dyktujesz zasady. Michael miał rację, zrobiła się ze mnie miękka buła.
- Wcale tak nie jest…
- Nie jest?
              
Elizabeth zamyśliła się na chwilę nad odpowiedzią. Nie chciała zabrzmieć pretensjonalnie, a ostatnio same takie pretensjonalne stwierdzenia chodziły jej po głowie. Cieszyła się z tego, że mogli z Charlesem oszczędzić sobie czułych słówek. Po prostu cieszyli się swoim towarzystwem na zupełnie innym poziomie niż wtedy, gdy byli jedynie przyjaciółmi. Nie oznaczało to jednak, że w jakiś sposób już nimi nie byli.

- Twoja osoba jest dwojakiej natury – powiedziała, nakręcając na palec pasmo włosów.
- Teraz sugerujesz, że jestem dwulicowy? – Charles ułożył się w trawie, podparłszy głowę, i bawił się kłosem.
- Po prostu prezentujesz różne oblicza w zależności od tego, w jakim środowisku się znajdujesz. Twoim docelowym ustawieniem jest wyniosłość i chłód, jakbyś uważał się za lepszego od innych. Posługujesz się głównie sarkazmem oraz wyszukanymi frazami mającymi ogłupić twojego rozmówcę.
              
Jeśli poczuł się urażony jej szczerymi stwierdzeniami, nie dał tego po sobie poznać. Elizabeth i tak starała się nieco złagodzić swoje słowa, uznała jednak, że zasługiwał naprawdę, jakakolwiek by ona nie była.

- Jesteś przy tym nieprzenikniony i nikt nawet nie podejrzewa, że pod spodem może się skrywać coś zupełnie innego – ciągnęła dalej.
- Mam rozumieć, że ta zewnętrzna powłoka ci się nie podoba?
- Każda twoja powłoka mi się podoba. To, jak dystansujesz się od wszystkiego… Jak zaciskasz usta w wąską kreskę, jak teraz, jak spoglądasz na wszystko, a twoje powieki sprawiają wrażenie przyciężkich…
              
Charles wydął usta z dezaprobatą, zaraz jednak się uśmiechnął rozbrajająco.
- To bardzo pocieszające, że jesteś w stanie zaakceptować mnie, gdy jestem najgorszy – sarknął. – Czy teraz nastąpi ten etap, w którym będziesz starała się mnie zmienić?
- Nie chcę, żebyś się zmieniał – odparła zdumiona. – Choć może nastąpi coś na kształt wzajemnego dopasowania.
- Nigdy nie lubiłem, gdy mi mówiono: „Od teraz musisz robić to i to, teraz musisz robić to tak i tak”.
- Dla mnie nie musisz rezygnować ze swoich przyzwyczajeń, mój drogi Charlesie.
- Czyli nie muszę opuszczać deski klozetowej?
- Twoja deska, twoje zasady, Charles.

- Mogę wyglądać jak orangutan?
- Miejmy nadzieję, że na wyglądzie poprzestaniesz.
- I nie muszę być każdego dnia pod krawatem?
- To ty o tym decydujesz. Jeśli nie przeszkadza ci chadzanie w dresie do pracy…
- Dzięki bogu mam dziewczynę, która nie wymaga ode mnie wielkich wysiłków! – zażartował Charles. – Nawet nie wiesz, jaka to ulga!
- Odnoszę wrażenie, że cały czas się ze mnie nabijasz – burknęła Elizabeth, odganiając od siebie natrętną muchę.
- To składowa mojego usposobienia. Początki zawsze są trudne. Ja mam za sobą wiele początków, przez które chętnie wypatrywałem końców.
              
Charles był na tyle uroczy, że nawet upiekł ciasteczka migdałowe, za którymi tak bardzo przepadał Randy. Postarał się i nie przypominały kawałków węgla. Elizabeth skupiła się na nieskomplikowanej czynności chrupania ciasteczek, przysłuchując się uważnie temu, co miał do powiedzenia Charles. Nie musiał przyznawać tego na głos, lecz była znakomitym słuchaczem. Przez to, że brakowało jej doświadczenia w pewnych kwestiach, nie mogła go osądzać, nawet nie starała się tego robić. Nie mogła uchodzić za wyrocznię, pozostawała jednak jedyną osobą, która mogła go zrozumieć.

- Na początku zawsze staramy się oczarować nową osobę – ciągnął Charles, wyrywając źdźbło za źdźbłem. Nie patrzył na nią, jakby wstydził się swoich wyznań. – Ubieramy się jak najlepiej, prezentujemy się nienagannie, wychodzimy do miejsc, w których można robić coś poza rozmawianiem. Mężczyźni przywdziewają garniaki, strzygą się i golą, wklepują litry wody kolońskiej. Kobiety malują się, nie tylko na twarzy, i ubierają tak, by jak najlepiej wyeksponować swoje fizyczne atrybuty. Rozmowy mają charakter zapoznawczy, wymieniamy się stwierdzeniami, by na ich podstawie zbudować charakter tej drugiej osoby. Czasem chemia jest od razu, czasem pojawia się z biegiem czasu, a czasem nie ma jej nigdy.
              
Elizabeth pokiwała głową ze zrozumieniem. Nie mogła oderwać wzroku od twarzy Charlesa, który zachowywał się, jakby mówił o czymś śmiertelnie nudnym, podczas gdy wyrywanie trawy świadczyło o jego zdenerwowaniu.

- Bardzo często zaczyna się po prostu od gadki o niczym, głębokiej niczym woda w kałuży. To niezwykle irytujące. Jeszcze bardziej irytuje, gdy dziewczyna zaczyna flirtować, stara się przypodobać…
- Brzmisz jak bardzo zgorzkniały mężczyzna – zauważyła Elizabeth, zmuszając Charlesa do podniesienia wzroku. – Mówiłeś, że te dziewczyny były dla ciebie niczym, że były przedmiotami, którymi się zaspokajałeś.

- Nie chodziło tylko o fizyczne zaspokojenie. W pewnym momencie brakowało mi partnera do rozmów, kogoś, kto byłby w stanie funkcjonować ze mną na innym, wyższym poziomie.
- I dlatego kończyłeś wszystkie swoje „związki” w taki a nie inny sposób.
- Czułem, że duszę się w sieci konwenansów. Wszystkie te dziewczyny chciały mnie kontrolować, chciały znać więcej szczegółów, którymi nie chciałem się dzielić. Robiły plany typu: „Zamieszkajmy razem” albo  „Pojedźmy na wakacje tam i tam”.
- Nie sądzisz, że po prostu chciały jakoś zorganizować sobie życie? Nikt nie lubi być zawieszonym w próżni, będąc uzależnionym od kaprysów innej osoby.

- Nie potrafiłem jasno określić, czego oczekuję, lecz w jakiś sposób nie spełniały one moich oczekiwań. Nie jestem kimś, kogo można zaprosić na niedzielny obiadek do rodziców.
- A szkoda, bo chciałam, żebyś zjadł kiedyś obiad ze mną i z Randym.
- Złamiemy zasady i będzie to środowy obiad. Co ty na to?

Komentarze

Popularne posty