XCIV Michael
Michael nie
mógł pozbyć się wrażenia, że coś było nie w porządku. W tym przekonaniu utwierdzał
go tajemniczy uśmieszek błądzący po twarzy Charlesa i fakt, że znów stał się
grzecznym chłopcem. Doktor Wright również dostrzegł ową zmianę i zaczął
uważniej przyglądać się swojemu synowi.
Charles
pojawiał się punktualnie w pracy, witał Judy uśmiechem, przez który się niemal
rozpuszczała, na drżących nogach przynosiła mu poranną kawę, on tymczasem
sprzątał na swoim biurku, które nie było już siedliskiem chaosu, po czym
przygotowywał się do sesji. Był wyjątkowo uprzejmy, opuszczający go pacjenci
również byli podniesieni na duchu. Co kryło się za ową pogodą ducha?
-
Zaliczyłeś? – zaryzykował stwierdzenie, gdy Charles wyszedł do kuchni między
sesjami. Przyglądał się, jak młody Wright obdziera grejpfruta ze skóry.
Rzucił mu
tylko rozbawione spojrzenie, czym niejako potwierdził przypuszczenie Michaela.
- Ty
zaliczyłeś, ja zaliczyłem…
- Jeśli
mówisz o Harriett, to wcale się nie gniewam – odparł Charles. Ten chytry lis
przejrzał go na wylot. Michael udał zaskoczonego.
- Miałem na
myśli Elizabeth…
- Ach to…
Zdaje się nie potwierdzać twojej wersji zdarzeń.
-
Rozmawiałeś z nią?
-
Przypadkiem, wspomniała, że nic nie pamięta. Zatem albo byłeś tak beznadziejny,
albo…
-
Rozmawiałeś z nią o nas i powiedziała ci o tym? – Michael nie rozumiał, co tu
się działo.
- Pokazałem
jej zdjęcie, była wyjątkowo zażenowana.
Michael
poczuł dziwną satysfakcję z tego powodu.
- Niemniej
był to brzydkie zagranie – zganił go Charles. – Wiele już przeszła, mógłbyś dać
jej spokój.
- Bronisz
jej? – obruszył się Michael. Już wiedział, co się stało. Charles najzwyczajniej
w świecie zmiękł. Nie było z niego żadnego pożytku. – Boże, Charles, co też ta
Julia ci nagadała?
- Nic
takiego, po prostu to wszystko jest takie… męczące.
- Nie
wierzę, że zrobiła się z ciebie taka miękka buła. Z drugiej strony związek z
Julią ci służy. Pakowałeś coś ostatnio?
- Przyznam
się, że ostatnio nieco się zaniedbywałem ze względu na remont.
- Teraz
wszystko rozumiem. Kiedy planujecie razem zamieszkać? Harriett się wkurzy.
- Jej w to
nie mieszaj. Oczywiście daję ci wolną rękę.
Koniec
końców niczego z Charlesa nie wydobył. Jego przyjaciel odpowiadał mu
enigmatycznie, nie chcąc zdradzić żadnych szczegółów. Niepojętym było też to,
że jak dotąd nie poznał owej tajemniczej Julii. Coraz częściej zastanawiał się,
czy oby na pewno istniała.
Nie
uzyskawszy niczego, pozostawił Charlesa w dobrym humorze. Postanowił skupić się
na drugiej stronie medalu. Zastał Elizabeth układającą kolokwia w równy stosik.
- Wiesz, są
pewne rzeczy, o których nie rozprawia się na prawo i lewo – rzucił zamiast
powitania.
Spłoszyła
się lekko na jego widok, lecz niespodziewanie na jej twarzy wykwitł uśmiech.
- Nie mam
pojęcia, o czym mówisz – odparła, choć dobrze wiedziała, o czym mówił.
- Mówię o
nas, Lizzie – rzekł Michael słodkim głosikiem.
- Nie ma
żadnych nas, Michael. Jestem ja,
jesteś ty, ale nie ma nas.
- Traktuję
cię poważnie.
- I dlatego
nie odniosłeś mnie do domu, gdy zemdlałam?
- Obawiałem
się Randy’ego, nie chciałem, by o coś mnie posądził…
- Mogłeś się
stosownie wytłumaczyć, jak na mężczyznę przystało.
- Żałuję
tego…
- A na
dodatek opowiadasz innym jakieś bajki odnośnie całego zajścia. I jak tu
traktować cię poważnie?
- Charles z
tobą o tym rozmawiał?
- Owszem,
nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć.
- I
oczywiście powiedziałaś mu, jak było naprawdę?
- Niewiele
mogłam powiedzieć, bo nie wiem, jak było naprawdę.
Michael po
raz pierwszy poczuł się niekomfortowo w obecności Elizabeth. Niewerbalnie
dawała mu do zrozumienia, że ma w nosie całe zajście. Co więcej, ani trochę się
go nie bała. Jego uwadze nie uszedł fakt, że tego dnia wyglądała wyjątkowo
ładnie i gdyby nie był taką świnią, ucieszyłaby się z jego admiracji.
- Przykro
mi, że tak to wyszło, naprawdę…
- Znam cię
na tyle, by wiedzieć, że wcale nie jest ci przykro. Po prostu o tym zapomnijmy,
dobrze?
Skończyła
sprzątać po sobie, chwyciła laptopa i ruszyła do wyjścia z sali wykładowej.
Zaoferował jej swoją pomoc, więc wręczyła mu plik kartek i szybko podreptała
labiryntem korytarzy. Czuł się kretyńsko, robiąc za jej tragarza, a przecież
sam tego chciał.
- Czy mam
rozumieć, że się na mnie nie gniewasz? – zawołał za nią.
- Ależ
gniewam się, bowiem manipulujesz wszystkimi naokoło i siejesz zamęt! – odparła
Elizabeth z przerażającą szczerością. – Nie zamierzam się jednak nad sobą
rozczulać.
- Byłaś może
na kozetce u Charlesa? – Elizabeth zaśmiała się cicho. – Przydałoby ci się.
- Mam mu
opowiedzieć o swoich problemach, by mógł powtórzyć wszystko tobie? Brzmi jak
genialny plan!
- Po prostu
odniosłem wrażenie, że lubisz go bardziej niż mnie.
- Poważny
błąd w rozumowaniu: nienawidzę go mniej niż ciebie.
- Nie
zachowujesz się tak, jakbyś mnie nienawidziła.
- Dopasowuję
się do ogólnie przyjętych norm społecznych, a te nie pozwalają otwarcie
okazywać silnych antypatii. Robię zatem dobrą minę do złej gry.
Elizabeth
ukrywała coś jeszcze, lecz Michael nie potrafił znaleźć dla tego czegoś
odpowiednich słów. Z każdym dniem wymykała mu się z rąk, stając się kimś
zupełnie innym. Nagle poczuła się w Cambridge jak w domu, czuła się pewnie, a
na dodatek znalazła sobie kilku przyjaciół, jeśli przyjaciółmi można było
nazwać geriatrię Randy’ego, Drake’a, Marge i jej dwóch kucharzy. Wisienkę na
torcie stanowiła Zoe, która wyrażała się o niej w samych superlatywach.
W gabinecie
Elizabeth czekał na nią ogromny bukiet różowych piwonii. Drake Henderson
przeleciał korytarzem z krzywym uśmieszkiem.
- Kurier
dziś dostarczył – mruknął Dan, udatnie ignorując obecność Michaela. – Nie było
żadnej kartki, więc chyba masz cichego wielbiciela.
Elizabeth
poczerwieniała na twarzy ze wstydu.
- Mam tylko
nadzieję, że to nie żaden ze studentów. Słyszałem, że ponoć jesteś strasznie
surowa.
- Dan,
mógłbyś…? – powiedziała cicho Elizabeth, dając mu znaki, żeby się zamknął, gdyż
Michael stał tuż obok.
- Wielbiciel
wysłałby jej róże – rzekł Michael, odkładając papiery na biurko. Dokładnie
przeszukał bukiet w poszukiwaniu liściku. Niczego nie znalazł ku widocznej
uldze Elizabeth.
- Róże są
przereklamowane – ciągnął niefrasobliwie Dan. – Osobiście wysłałbym kaktusa. To
takie mocne rośliny.
- Ja zamiast
czekoladek wysłałabym ci kawałek węgla – burknęła Elizabeth.
Zabawnie
było oglądać wyraz zakłopotania na jej twarzy. Nie znała nadawcy owej przesyłki,
co tylko jeszcze bardziej ją deprymowało.
- Michael
przyszedł na korepetycje? – Dan po raz pierwszy wziął obecność Michaela pod
uwagę.
- On nie
potrzebuje korepetycji – odparła szybko Elizabeth, pragnąc by Michael zniknął.
Nic z tego, złotko.
- Wiesz,
czuję się zazdrosny – powiedział do niej Michael. – Nie dzwonisz do mnie, a
teraz okazuje się, że jest ktoś jeszcze.
Elizabeth
momentalnie pobladła. Zerknęła rozpaczliwie na Dana, którego oblicze było nieprzeniknione.
- Dla ciebie
może to nic nie znaczyło…
Jeszcze
przed chwilą ustalili pośrednio, że do niczego nie doszło, ale Dan Henderson o
tym nie wiedział. Zapewne zdołał sobie wyobrazić, co też mogło się między nimi
wydarzyć. Zapewne miał co do tego mieszane uczucia. Nienawidził Michaela, gdyż
ten naruszył jego terytorium. Czuł obrzydzenie do Elizabeth, że się z nim
zadawała i to na dodatek tak blisko.
- Mam dla
ciebie propozycję, taką nie do odrzucenia – wydusiła z siebie Elizabeth. – Idź
sobie.
- Zadzwonisz
do mnie? – chciał się upewnić Michael. Będą się z tego śmiali z Charlesem do
rozpuku.
- Tak, tylko
sobie idź, dobrze?
Chcąc
jeszcze bardziej pogrążyć Elizabeth w oczach Dana, pocałował ją lekko w
policzek, po czym szybko się ulotnił.
Nie mógł się
doczekać spotkania z Charlesem, lecz musiał stosownie dawkować napięcie. Nie
był pewien, czy w dobrym tonie było nawiedzać go dwukrotnie w ciągu dnia.
Komentarze
Prześlij komentarz