XI Charles

Widział ją taką, jaką zawsze chciał ją widzieć. Jej zachowanie pasowało do nowego wyglądu.

Przygarbiona Elizabeth o twarzy pokrytej pryszczami zawsze się jąkała i zwykła mówić do swoich butów. Nowa Elizabeth stała wyprostowana na podwyższeniu, żywo gestykulowała i przyciągała uwagę studentów. Nowa Elizabeth promieniała, budząc w nim dawno zapomniane uczucia.

Zadbał o to, by go nie zauważyła. Wiedział, że była na niego wyczulona i mogła wypatrzeć go w tłumie. A tak bardzo nie chciał popsuć jej wystąpienia. Niewiele zrozumiał z wykładu, bo kompletnie nie znał się na biologicznych tematach. Podziwiał jej ogrom wiedzy i staranność, z jaką się wysławiała. Miał wrażenie, jakby przybyła z innego wymiaru.

Obserwował zza filaru, jak rozmawia ze swoim przełożonym, profesorem Hendersonem. Czyniła mu wyrzuty. Nic dziwnego, ten wykład miał poprowadzić Dan, ale wymówił się czymś, a właściwie niczym, zmyślił przyczynę swojej niedyspozycji. Elizabeth domyśliła się tego, gdy tylko śmignął jej na korytarzu. Trochę na niego zawarczała, ale skończyło się na uśmiechach i poddańczym uniesieniu rąk.

***

Donikąd mu się nie spieszyło i spotkali się przy wyjściu z uczelni. Przystanęła i przez chwilę miał wrażenie, że uderzy go w twarz. Powstrzymała się jednak, siląc się na obojętne spojrzenie.

- Witaj, Elizabeth – powiedział niezrażony.
- Charles. – Niemal wypluła to słowo.
- Byłem na twoim wykładzie. Naprawdę niezła robota.
Zacisnęła mocno szczękę. 
- Kiedyś ciągle się jąkałaś.
- Kiedyś Michael skutecznie mnie deprymował.

Kiedyś Elizabeth by się na niego nie skarżyła, bo i tak każdy by sądził, że sobie coś wymyśliła.
- Nie powiesz mi, że już skończyłaś pracę. – Charles usilnie starał się kontynuować rozmowę.
- Nie powiesz mi, że ty nie musisz pracować u swojego ojczulka – sarknęła. – Muszę coś załatwić w Londynie. Wiesz dobrze, jak otwarte są urzędy.
- Mogę cię zawieźć. – Parsknęła śmiechem. – Mój samochód już znasz, jest bezpieczny. Zresztą, jaki miałbym mieć interes w załatwieniu nas obojga?
- Dzięki, chyba wybiorę się na pociąg. – Zerknęła na zegarek. – Miałabym szansę na niego zdążyć gdyby nie ty.
- Chcesz to załatwić dzisiaj?

Zmełła w ustach przekleństwo. Sprawa w urzędzie wypadła jej nagle i musiała ją załatwić dzisiaj. Profesor Henderson nie miał nic przeciwko, by się tym zajęła już pierwszego dnia jej pracy, choć niezwykle głupio było jej prosić o wolne. Nie chciała robić tego ponownie. Charles widział, z jakim trudem przychodzi jej podjąć tę decyzję. W końcu miała przejechać 50 mil ze znienawidzonym człowiekiem jego samochodem i nie wiadomo, co zdarzy się po drodze.

Zgodziła się zrezygnowana, w duchu modląc się do pradawnych bogów, by wróciła w jednym kawałku. Charles poprowadził ją do swojego Nissana. Chciał być uprzejmy i otworzyć jej drzwi od strony pasażera, ale zmroziła go wzrokiem.
- Twój ojciec nadal jest taki… zasadniczy? – zagadnęła Elizabeth, gdy znaleźli się na autostradzie. Co jakiś czas zerkała na tablicę rozdzielczą, by kontrolować prędkość. Charles trzymał się przepisów, gdyby przekroczył prędkość, Elizabeth mogłaby zacząć się niepokoić.
- Nie zmienił się zbytnio – odparł. – Poza tym, że po śmierci matki zaczął gustować w młodszych kobietach.
- Przykro mi.

Elizabeth musiała wiedzieć o śmierci jego matki, w końcu utrzymywała kontakt z Randym. Zmarła pod koniec jego studiów. Od tego czasu jego życie nie było takie jak przedtem. Był zdany tylko na łaskę i niełaskę ojca, podejrzewając, że to on przyczynił się do śmierci matki.

***

Doktor Wright robił na ludziach wrażenie porządnego człowieka, nikt nie podejrzewał, że w domu zdejmował maskę i stawał się kimś zupełnie innym. Być może katusze psychiczne z pacjentami sprawiały, że musiał sobie odreagować fizycznie w domu. Być może posunął się o jeden raz za daleko. Oficjalna wersja głosiła, że spadła ze schodów i doznała urazu głowy.

- Sądziłem, że nienawidzisz mojej rodziny – zdumiał się Charles.
- Ona była inna – mruknęła. – Czasem zdarzało się jej rzucić jakieś słowo otuchy, gdy spotykałam ją w sklepie. Zawsze było jej przykro, że nie mogła mi pomóc.
- Nigdy mi o tym nie mówiła.
- Myślisz, że powiedziałaby klonowi swego męża?
- Klonowi? – zbiła go z tropu. – A kim według ciebie był mój ojciec?
- Przede wszystkim dupkiem, ale wiem też, że był potworem w domu.

Świetnie, więc ma mnie za dupka. Taka była konkluzja, skoro wcześniej nazwała go klonem swego ojca. Dosadność jej stwierdzenia wprawiła go w zakłopotanie. Odkąd wróciła, zaskakiwała go co rusz czymś nowym. Zupełnie jakby nigdy jej nie znał.

- Starała się zakryć siniaki makijażem. Wychodziło jej to nawet całkiem dobrze. Inni ludzie tego nie widzieli, albo nie chcieli widzieć.
- Tak, to był poważny problem.
- Och, ale ty nic z nim nie zrobiłeś. Pół biedy, że bił twoją matkę. Byłeś gotowy bronić jej rękami i nogami, gdyby to wyszło na wierzch, ale nigdy byś się nie przyznał, że okładał i ciebie. Jakbyś wtedy wyglądał w oczach Michaela?
Twarz Charlesa poszarzała. Jego ciało zesztywniało.
- Skąd o tym wiesz? – spytał słabym głosem.
- Są siniaki, których nie zarobisz na podwórku. Wiem, bo miałam takie same. Tylko że w przeciwieństwie do ciebie, nie odbijałam sobie tego na innych.

Nigdy by nie podejrzewał, że ktokolwiek by zauważył jego siniaki i obtarcia. Znajomi rodziców mówili, że to typowe dla chłopców. Elizabeth była ostatnią osobą, która powinna była wiedzieć o prawdziwym pochodzeniu tych drobnych urazów. Mimo to nigdy o tym nie wspomniała, znosząc w milczeniu swoje własne cierpienie.
- Przesadziłam? – spytała, gdy długo nic nie mówił. – W takim razie przepraszam.
- Akurat ty jesteś ostatnią osobą, która powinna przepraszać – odparł. Gdy kończył zdanie, uświadomił sobie, że jej przeprosiny podszyte były ironią.
- Twój ojciec będzie chyba wściekły.
- W dupę z nim.

Aż spojrzała na niego ze szczerym zdziwieniem. Wiedział, co sobie myślała. Zawsze posłuszny Charles, tancerz do muzyki, którą grał zawsze ktoś inny, nagle buntownik. Wiedział, że czeka go niezły opieprz od ojca, może sobie mówić, co chce. Już nie zależało mu na tej pracy. Chciał uwolnić się od niego, Michaela i swojej przeszłości tak, jak to zrobiła Elizabeth.
- Już go słyszę jak mówi: „To wszystko przez tą Elizabeth” – sarknęła dziewczyna. Uśmiechnął się do siebie.

***

- Mogę tu zaczekać na ciebie – powiedział, gdy zatrzymał się na parkingu nieopodal docelowego urzędu.
- Chyba wrócę jednak pociągiem – mruknęła Elizabeth, z uczuciem ulgi wydostając się z samochodu.
- Przywiozłem cię, więc odwiozę cię z powrotem – nalegał.
- Może mi to zająć kilka godzin – ostrzegła go.
- Wybiorę się na spacer. – Wyciągnął z kieszeni marynarki swoją wizytówkę i zapisał na niej swój prywatny numer. – Gdyby mnie nie było tutaj, możesz do mnie zadzwonić.

Przyjęła ją, jakby przyjmowała coś ohydnego. Nie wiedział, że gdy tylko wylądowała w kieszeni jej płaszcza, została brutalnie zgnieciona. Gdy zniknęła za szklanymi drzwiami urzędu skarbowego, ogarnęło go nagłe, absurdalne i kompletnie nieracjonalne uczucie osamotnienia. Nie żeby Elizabeth należała do rozrywkowych osób, w drodze do Londynu milczeli albo prowadzili bardzo niezręczną dla obojga konwersację.

***

Po pół godzinie bezczynnego czekania w samochodzie doszedł do wniosku, że to jednak naprawdę trochę potrwa. Burczenie w brzuchu wyznaczyło mu kurs. Zdążył pójść do sklepu spożywczego, wstąpić do księgarni, przejrzeć nowości, a w drodze powrotnej kupić kawę dla siebie i Elizabeth. Wypił swoją kawę już w samochodzie, a Elizabeth nadał tkwiła w urzędzie. Wchłonął pączka i paczkę chipsów z irracjonalnym poczuciem winy, obiecując sobie, że przebiegnie dziś dwa razy tyle co zwykle, by to spalić.

Zaczynał się poważnie niepokoić i wyrzucać sobie, że nie poprosił o jej numer, by móc się dowiedzieć o postępie kolejki i dzięki temu jakoś zorganizować sobie czas. Po chwili zreflektował się, że to byłoby bardzo niebezpieczne.

Gdy tak rozmyślał, pakując chipsy o smaku kebaba do swojej jamy ustnej, Elizabeth niemal wyfrunęła z urzędu. Miała rumieńce na policzkach. Wsiadła do samochodu i mocno zatrzasnęła drzwi.
- Jak ja nienawidzę urzędów – warknęła. – Tyle stania w kolejce, by potraktowali cię jak śmiecia.
- Przynajmniej masz to z głowy – odparł łagodnie. Wyglądała uroczo, gdy była wściekła, ale w jej spojrzeniu było coś, co sprawiało, że wolał jej nie wkurzać bardziej.

Elizabeth dostrzegła paczkę chipsów, którą ściskał w rękach.
- Charles, ty i takie jedzenie? – spytała podejrzliwie.
- Coś nie tak? Lubię sobie czasem zjeść chipsy – odparł niewinnie.
- Sądziłam, że ludzie tacy jak ty, nie jedzą tego typu jedzenia.
- Ludzie tacy jak ja, czyli jacy?
- Biegasz i podejrzewam, że robisz to często. Wyglądasz nienajgorzej, zapewne ćwiczysz na siłowni. Musisz się też dobrze odżywiać, więc puste węglowodany…

Urwała zdanie w połowie. To był jeden z najdziwniejszych komplementów, jaki kiedykolwiek usłyszał pod swoim adresem. Fakt, że wyszedł z ust Elizabeth, czynił go dwakroć cennym. Zrobiła się jeszcze bardziej czerwona na twarzy. Pytanie tylko, czy była wściekła na siebie, czy zawstydzona. Nie miał serca dłużej ciągnąć tego wątku.

- Kupiłem ci kawę – powiedział sięgając za siedzenie. – Ale obawiam się, że już wystygła.
- Kawa to kawa – odparła, przyjmując papierowy kubek. – Choć zdecydowanie bardziej wolę herbatę.
- Tylko bez mleka.
- Dokładnie.

Przynajmniej zgadzali się w jednej kwestii. Charles odpalił samochód i ruszył labiryntem uliczek, by wydostać się z miasta. Podał Elizabeth pączka i co chwila zezował na nią, jak zmagała się z lukrem. Z zadowoleniem stwierdził, że uleciał z niej cały gniew spowodowany sprawą w urzędzie.

W drodze powrotnej nie zamienili ani jednego słowa, jednak to milczenie było lepsze niż jakiekolwiek słowa. Nadal czuł na sobie ciężar wszystkich swoich przewinień, ale pocieszał się, że Elizabeth potrafiła wytrzymać kilka godzin w jego towarzystwie. Wiedział, że powinien kiedyś przeprosić ją za to wszystko, ale zdawał sobie sprawę, że to nie zwróci jej tych wszystkich lat. Jako psycholog potrafił słuchać ludzi i udzielać im rad, jak uporać się ze swoimi problemami. Gdy przychodziło do radzenia sobie z jego własnymi problemami, cała wiedza gdzieś wyparowywała, wszystkie rady wydawały się być bezsensowne. Dlatego zawsze kończył tam, gdzie zaczynał. Nigdzie.

***

Zawiózł ją pod sam dom, jako że tego dnia nie miała już nic do roboty na uczelni. Postanowił ja odprowadzić pod same drzwi. Zza domu wybiegł pies, głośno szczekając. Elizabeth rozpromieniła się na jego widok. Pies, po przywitaniu ze swoją panię, zainteresował się Charlesem.

- Chyba muszę ci podziękować – powiedziała ze zniecierpliwieniem. Rozumiał ją. Jej pies nie powinien bratać się z nim.
- Drobnostka. Służę o każdej porze dnia i nocy – odparł.
- Posłuchaj, Charles. To niczego między nami nie zmienia. Nadal cię nienawidzę.
- Rozumiem to, Elizabeth. Nie mogę mieć ci tego za złe.
- Zatem zjeżdżaj z mojego ogródka, nim stracę cierpliwość.

Skinął głową na pożegnanie i szybko znalazł się w samochodzie. Był rozczarowany własną głupotą. Jak mógł sądzić, że to małe zdarzenie spowoduje ocieplenie w ich stosunkach? Tolerowała go, bo musiała. Miała sprawę do załatwienia, a on jej to umożliwił, więc w zasadzie go wykorzystała. A on w zasadzie podał się jej na srebrnej tacy.

Właśnie mijała czternasta. Za dwie godziny kończyłby pracę, gdyby tylko ją dziś zaczął. Spodziewał się skarg pacjentów, ale najbardziej obawiał się ojca. Obiecał sobie, że dziś będzie dzielny. Jak Elizabeth.

Komentarze

Popularne posty