XLIII Elizabeth
Czuła na sobie czyjeś
spojrzenie, wędrując niespiesznie ścieżką pośród drzew. W mroku ledwie
dostrzegała Jacka, który uganiał się za niewidzialnymi królikami. Krzewy
czepiały się jej swetra swoimi patykowatymi palcami, a drzewa jakby umyślnie
wystawiały swoje korzenie. Na szczęście był to niezbyt uczęszczany rejon
dzielnicy, a już na pewno nikt nie zapuszczał się tutaj późnym wieczorem.
Z niektórych drzew zdarzyło
się jej spaść, z dala od pogardliwych spojrzeń podejmowała dalsze trudy
wspinaczki. To była jednak z jej nielicznych kryjówek, która mocno zarosła
podczas jej nieobecności. Jack zawieruszył się przy jakiejś norze, wściekle
kopiąc i warcząc na niewidzialne stworzenie, które już dawno schowało się w
ziemi.
Postanowiła zrobić mu
psikusa. Odnalazła swoje ulubione drzewo i szybko się na nie wspięła. Przyszło
jej to z zadziwiającą łatwością. Z góry miała widok na psa, który nagle zastygł
w bezruchu. Postawił uszy, nasłuchując czegoś.
Normalni ludzie o tej
porze siedzieli w domu i oglądali wieczorny program w telewizji z Simonem
Cowellem, nie szwendali się po zapomnianych zakątkach. Najwidoczniej ktoś miał
w sobie delikatną nutkę dzikości i zapuścił się w głąb opuszczonego skweru na
skraju osiedla. Między drzewami prześwitywało słabo światło lamp ulicznych,
lecz było go za mało, by mogła dostrzec rysy twarzy nieznajomego intruza.
Sposób, w jaki szedł –
bowiem musiał zwolnić, by nie potknąć się o coś w ciemności – przypominał jej
Charlesa. Balansował na skraju pewności siebie, na obcym terytorium musiał
zachować ostrożność. Przystanął na chwilę i zdjął słuchawki z uszu.
Chwyciła kawałek
uschniętej gałęzi i ułamała ją najciszej, jak umiała. Podzieliła ją w dłoniach
na mniejsze fragmenty i jeden z nich cisnęła w dół. Patyczek musnął twarz
Charlesa. Dotknął policzka ze zdumieniem. Drugi kawałek odbił się od jego nosa.
- Co jest…?
Nagle z krzaków wyleciał
Jack, głośno ujadając. Charles podskoczył w miejscu gotów w każdej chwili
uciekać. Pies jednak rozpoznał Charlesa i zatrzymał się zaskoczony. Kolejny
patyk spadł psu na głowę. Szczeknął krótko i zamachał ogonem. Zaraz po tym
Charles oberwał większą gałęzią w plecy.
- Co do cholery…?
Elizabeth zaśmiała się z Charlesa,
który nijak nie poradził sobie z powiązaniem pewnych faktów. Pognał za Jackiem,
który znów coś wywęszył, a tymczasem ona cicho zsunęła się z drzewa. Podążała
ich śladem, mając tę przewagę, że o wiele lepiej znała teren. Charles zdołał
wydostać się z gąszczu. Wskoczyła mu na plecy, a on krzyknął z przerażenia.
- Piszczysz jak mała
dziewczynka! – zawołała, gdy dochodził do siebie. Charles i Michael też kiedyś
ją tak straszyli, choć ich żarty nie miały w sobie tyle niewinności.
Doprowadzały ją na krawędź rozpaczy i uciekała do Randy’ego lub Marge – do kogo
miała bliżej – z dzikim płaczem.
- Elizabeth… - Charles
najwyraźniej poczuł ulgę. W końcu była to tylko nieszkodliwa Elizabeth, nie
jakiś gwałciciel czający się w krzakach. – Co ty tu robisz?
- Wyszłam na spacer z
Jackiem – oznajmiła, jakby nie było to oczywiste.
- Chodzisz na spacery do
buszu? Uważaj, coś tam jest i…
- Rzuca patykami w
przechodniów? To byłam ja. Nikt się tu nie zapuszcza.
- I dlatego ty się tu
zapuszczasz?
- Nikogo innego nie
powinno tu być, dlaczego zatem ty tu jesteś?
Charles wzruszył
ramionami.
- Przyznaj się, że mnie
śledzisz.
- No tak, normalnie nie
wszedłbym po ciemku w taki gąszcz – sarknął w odpowiedzi. – Dobrze się bawiłaś?
- Zwłaszcza, gdy
krzyczałeś!
- Wcale nie krzyczałem!
- O tak, to był tylko
pojedynczy okrzyk. Brzmiałeś jak mała dziewczynka.
- Lizzie… - zaczął
Charles ostrzegawczym tonem.
- Hej, zapomniałeś o
naszej umowie?
Charles nadal oglądał się
na zagajnik, więc zaproponowała, by ruszyli powoli alejką oświetlaną słabo
latarniami. Zacisnął mocno usta, zapewne karcąc się za całą sytuację, w której
dla odmiany to on wyszedł na idiotę.
- Randy będzie miał ubaw,
gdy mu o wszystkim opowiem – rzuciła od niechcenia, na co się skrzywił.
- A mogłabyś mu nie
mówić? Już wystarczająco się skompromitowałem…
- Pod tym względem chyba
nie masz co liczyć na taryfę ulgową.
- Odbijesz sobie za te
wszystkie czasy, prawda?
Elizabeth wydęła usta,
dając tym samym do zrozumienia, że te drobne uszczypliwości nijak się miały do
jego przewinień.
- Ojczulek ucieszył się z
twojego powrotu? – Naprawdę nie miał co liczyć na taryfę ulgową. Jeśli
wyobrażał sobie, że po miłym wyjeździe już zawsze będzie miło…
- On sam zrobił sobie
małe wolne – przyznał Charles z pewną niedbałością w głosie. – Pojechał do
swojej dziewczyny.
„Doktor Wright” i
„dziewczyna” nie łączyły się w sensowną frazę. Elizabeth nie potrafiła sobie
wyobrazić doktora z inną kobietą u boku, zawsze przed oczami stawał jej widok
Charlesa z Harriett, co niewiele miało wspólnego z tematem.
- Postanowił, że ją
przywiezie – ciągnął dalej Charles markotnie. – Jakby tu było co oglądać… A jak
już jesteśmy przy dziewczynach, Michael nie byłby sobą, gdyby mi nie
powiedział, że Harriett wróciła.
Elizabeth wzdrygnęła się
lekko, najwidoczniej nie była jedyną osobą natchnioną na powroty. Coś w głosie
Charlesa mówiło, że i on nie cieszył się z tej okoliczności.
- Podobno narzeczony ją
rzucił – zakończył. To tłumaczyłoby jej decyzję, a jednocześnie było marnym
powodem wedle Elizabeth.
- To przykre –
stwierdziła obojętnie. Harriett była kiedyś kimś więcej w życiu Charlesa i choć
nie mogła rościć sobie do niego praw, Elizabeth obawiała się, że znów zostanie
zepchnięta na margines, do szarej strefy, z której szare piegowate myszki nie
uciekały.
Elizabeth popadała w
paradoks i miała tego pełną świadomość. Z jednej strony wolałaby unikać
Charlesa i nie mieć z nim nic do czynienia, z drugiej każda chwila z nim
spędzona była na wagę złota. Każda osobista myśl, którą ubierał w słowa, nawet
najmniejszy objaw skruchy, najdrobniejsza szczerość, to były jej skarby.
Niewielkie elementy, z których układała coś, czego sama nie była w stanie
przewidzieć.
- Jest ci przykro z tego
powodu? – spytał Charles zaskoczony.
- Nigdy nie życzyłam jej
źle, szczerze powiedziawszy. – Elizabeth wzruszyła ramionami. – Nie chciałam,
by złamała nogę, bo i tak nie zaprosiłbyś mnie
na bal maturalny.
- Chciałaś na niego iść?
Westchnęła przeciągle.
- Nie wyobrażałam siebie
jako Kopciuszka, jeśli o tym pomyślałeś – rzekła. – To nie magiczny świat, w
którym zwykła szara dziewczyna zamienia się w piękną księżniczkę i gubi
pantofelek o północy.
- Nigdy też nie znajdzie
swojego księcia i nie odjedzie w stronę zachodzącego słońca – dokończył
Charles.
- Ten bal byłby idealną
okazją, by znów mi dokuczyć, wolałam unikać takich okoliczności. Zresztą, kto
to widział przebierać stracha na wróble w sukienkę?
Widziała, że Charles
wahał się, czy nie oponować. Na szczęście powstrzymał się od tego, gdyż mogli
popaść w jakąś tkliwą opowieść o współczesnych wzorach kobiecych.
Nigdy nie wyobrażała
sobie siebie jako ładną dziewczynę, nie była do tego zdolna. Zazdrościła koleżankom
w szkole modnych ubrań, kosmetyków, perfum i przystojnych chłopaków, jednak po
powrocie do domu, gdy przypatrywała się sobie w lustrze, wyobraźnia ją
zawodziła. Obawiała się, że podobne myśli mogłyby spowodować kosmiczny paradoks
i wszystko zostałoby wciągnięte przez czarną dziurę. Ten Kopciuszek już na
zawsze miał zostać Kopciuszkiem.
Nie lubiła bajek o
księżniczkach, bowiem ich bohaterki były jakieś takie niemrawe, czekały tylko
na jakiś przejaw magii i głupiego księcia, który zapomniałby twarz swej
ukochanej, ledwie by się wymknęła z zamku. Nie, Elizabeth chowała się na
bajkach o potworach i legendach arturiańskich opowiadanych przez Randy’ego. Nie
bardzo znał się na opowieściach dla dzieci, więc pojawiały się w nich zdrady,
krew, wojny i ostre średniowieczne słownictwo.
Nie chciała być
księżniczką, chciała być rycerzem walczącym z potworami we własnej głowie.
Komentarze
Prześlij komentarz