XXIX Elizabeth
W milczeniu
wrócili do samochodu. Charles był zdruzgotany wzmianką o matce. Elizabeth szafowała
wyrokami niczym niesprawiedliwy sędzia. „Nasza przyjaźń to przeszłość”. Dość
odległa zresztą. „Nie jestem tu dla ciebie”. Przyjechałam, by uczcić pamięć
twojej matki.
- Na
pierwszy rzut oka pani Darcy nie przypomina twojej matki – rzekła w zamyśleniu.
- Była
delikatna i raczej spokojna – przyznał Charles, przymykając na chwilę oczy. Pod
powiekami wykwitł mglisty obraz rodzicielki.
- W
milczeniu znosiła cierpienia życia z tobą i twoim ojcem.
- Uparcie
musisz wpisywać mnie w to równanie.
- Jesteś
jedną ze stałych. Nie możesz wykluczyć się z tego równania.
- To doktor
znęcał się nad nią, nie brałem w tym udziału.
- A może
właśnie twój brak udziału był jednocześnie twoim udziałem?
Charles
chwycił Elizabeth za ramię i mocno ścisnął.
- Do czego
ty pijesz? – syknął gniewnie. – Kochałem swoją matkę!
- Puść mnie.
Ostrzegam cię…
- Jeśli
sądzisz, że przyłożyłem rękę – jakież niefortunne sformułowanie – do działań
mojego ojca, to się mylisz.
- Ale stałeś
obok i na tym polega twój problem! – Elizabeth wyszarpnęła się Charlesowi.
- Nie masz
pojęcia, co przeżywała moja matka, więc się nie mieszaj.
- Ja nie mam
pojęcia?! Słyszysz się czasem, Charles? Robiłeś to samo mnie, co doktorek robił
jej! Wasze dziwne pomyły nie wzięły się znikąd!
- Elizabeth…
Elizabeth…
W przypływie
beznadziejności, wplótł palce we włosy. Wyglądał jak winny, który doskonale
zdaje sobie sprawę z własnej winy.
- Mimo
wszystko jest mi przykro z jej powodu – wydusiła z siebie ku zaskoczeniu
Charlesa. – Była dobrą kobietą i nie zasługiwała na takie traktowanie. Boleję
nad jej stratą.
- Jesteście
do siebie takie podobne… - szepnął Charles. – Nie potrafiła się na mnie
gniewać…
- Cicho,
zanim zmienię zdanie.
***
- Czy
Charlie opowiadał ci, jak kiedyś podpalił drzewo, żeby ściągnąć z niego kota? –
spytał Stephen przy obiedzie w skromnym gronie składającym się z narzeczonych,
pani Darcy i Charlesa.
Zaszło pewne
nieporozumienie względem terminów i wyjazd miał się przeciągnąć na
poniedziałek. Elizabeth mogła urządzić mu z tego tytułu awanturę, lecz jedynie
zdarłaby sobie gardło. Szef nie będzie jej siłą ściągał do pracy, wspomniał
nawet, że może zostać w Porthtowan nawet nieco dłużej, niż planowała, a on nie
wyciągnie z tego żadnych konsekwencji. Nie potrzebowała strzępić sobie języka,
skoro miejsce i tak przypadło jej do gustu. Nie chciała też forsować Charlesa
powrotem w środku nocy, co mogło rzutować na ich bezpieczeństwo na drodze. Na
pewno chciałby napić się z kuzynem.
Nastąpiło
zatem całkiem przyjemne zawieszenie broni, za co Charles dziękował jej w każdym
spojrzeniu.
- Ile razy właściwie
byłeś tutaj na wakacjach? – ciągnął Stephen. Pani Darcy przyglądała się
Charlesowi niezwykle uważnie. Zapewne dostrzegała w nim doktora Wrighta, a może
próbowała doszukać się cech Mary.
- Trzy? Może
cztery razy? – Charles zamyślił się na chwilę. – Byłem wtedy małym szczylem.
A potem
wszystko się zmieniło, gdy na horyzoncie pojawił się Michael, pomyślała.
- Nie
dostrzegam powiązania pomiędzy podpalaniem drzewa a ratunkiem kota – mruknęła.
Nie okazywała tego, lecz była ciekawa opowieści.
- Miałem wtedy
chyba pięć lat… - podjął Charles.
- Sześć –
wtrąciła pani Darcy. – Drzewo nadal nosi ślady tego podpalenia, mój drogi.
- Miałem
sześć lat i chciałem pomóc kotu, który utknął na drzewie. Pomyślałem sobie,
wierz mi, była to logika sześciolatka, że jeśli zacznie się palić, kot
spanikuje i sam zeskoczy. Podpaliłem drzewo, zajęło mi to sporo czasu, nie
byłem dziewczynką z zapałkami… Nie przewidziałem, że będzie paliło się tak
dobrze…
- Kot
zeskoczył, a potem przyjechała straż pożarna – zakończyła gospodyni domostwa. –
Miał szczęście, że ojciec się nie dowiedział.
- Uważam, że
to całkiem pomysłowe, skoro straż pożarna okazjonalnie zajmuje się ściąganiem
kotów z drzew – rzuciła rozbawiona Elizabeth. – Charles zadbał, by nie musieli
parać się robotą poniżej ich godności.
- A jak
rzucał zgniłymi jabłkami z klifu i trafił faceta na dole? – Stephen
najwidoczniej przyjął za punkt honoru obnażenie wszystkich niechlubnych
uczynków przed Elizabeth. – Albo jak przestrzelił dziadkowi łydkę, ucząc się
łucznictwa?
- Całe szczęście
z tego wyszedł – westchnęła pani Darcy. – Charles zawsze miał kiepskiego cela.
- Strzelasz
może, Elizo?
- Drake
Henderson mnie nauczył, jestem w tym całkiem niezła. – Charles nieco za bardzo
brzęknął sztućcami o talerz.
- Może
udzielisz Charliemu parę lekcji?
- Dlaczego
się uparliście, że koniecznie muszę nauczyć się strzelać? – burknął sam
zainteresowany.
- To
rodzinna tradycja, Charlie, kiedy w końcu załapiesz?
- Jasne,
ostatnim razem mało nie urwałem sobie ręki!
- Ale
dziadka podziurawiłeś! Chcesz podziurawić jeszcze kogoś?
***
- Naprawdę
nie wierzę, że mnie w to wciągnęliście… - jęknął Charles. – Dobrze, że dziadek
spoczywa w pokoju…
- Potraktuj
to jako wyzwanie, zawsze lubiłeś wyzwania – odparła Elizabeth z rozbawieniem.
Niemożliwe, że miała nad nim tę drobną przewagę.
Stephen,
pani Darcy i kilku przyjezdnych gości przyglądało się żałosnym próbom
naciągnięcia cięciwy.
- Po prostu
czuję się jak kompletny kretyn…
Nie mogła
powstrzymać śmiechu. Charles był taki rozczulający.
- Ciebie to
niezmiernie bawi, co?
- Drake
będzie miał z ciebie niezły ubaw, jak mu o tym opowiem! Założę się, że będzie
chciał się z tobą spróbować!
- Nie mów
nikomu, bardzo cię proszę…
- Charles,
nie masz nade mną władzy.
- No,
Charlie! Bo tu zamarzniemy!
Pogoda
pozostawiała wiele do życzenia. Było szaro, ponuro i niezbyt ciepło. Owa
ostatnia okoliczność sprawiała, że Stephen zaczął popędzać kuzyna.
- I tak nie
trafisz, więc czym się przejmujesz?
Charles
nałożył strzałę na cięciwę, niestety nie ułożyła się zbyt stabilnie i mu
uciekła.
- Czy
występują u ciebie pierwsze objawy stresu? – spytała Elizabeth, podając mu
strzałę.
- C-co?
- Pocą ci
się dłonie? Serce mocniej bije? Czujesz, że zaraz zejdziesz z tego świata?
- Tak…
Czuję, że zaraz zemdleję – sarknął Charles w odpowiedzi. – Możemy zakończyć tę
farsę?
- Oddaj
jeden celny strzał i będzie po bólu.
- Jeden
celny strzał… Tak, przecież to takie proste.
- Więc w
czym problem?
Odsunęła się
od niego na bezpieczną odległość. Przy jego umiejętnościach, strzała mogła
równie dobrze polecieć do tyłu. Charles wypuścił cięciwę spomiędzy palców z
dziwnym świstem, strzała śmignęła, wyginając się raz w jedną, raz w drugą
stronę, lecz nawet nie doleciała do tarczy.
Pani Darcy
pokręciła z dezaprobatą głową, Stephen natomiast wydał z siebie przeciągłe
buczenie.
- Łuk jest
zepsuty – burknął Charles, wciskając broń Elizabeth.
- Nie, to ty
jesteś zepsuty – odparła , wykrzywiając usta w parodii uśmiechu. Nie była
pewna, czy zrozumiał aluzję. – Mam ci to udowodnić?
- Nie
poradzisz sobie z tym łukiem. Ciężko naciągnąć cięciwę.
- To tylko
łuk trzydziestofuntowy, Charles, straszny z ciebie mięczak.
- Ja nie
mogę go naciągnąć, a ty sobie poradzisz? Chcę to zobaczyć.
Elizabeth
przyjęła wyzwanie. Wyśmienicie się bawiła podczas obiadu, gdy Stephen wygłaszał
różne anegdoty na temat Charlesa. Pani Darcy nieco ją onieśmielała, lecz tak
naprawdę nie miała jeszcze okazji porozmawiać z nią sam na sam.
Stęknęła
ciężko, gdy zmierzyła się z cięciwą. Rzeczywiście, nie było to najłatwiejsze
zadanie. Wiedziała jednak lepiej od Charlesa, jak się z nim uporać. Skupiła się
maksymalnie, by utrzymać odpowiednie napięcie mięśni. Wycelowała i z cichym
świstem uwolniła strzałę, która trafiła w sam środek słomianej tarczy.
-
Zobaczyłeś. Czyżbym dokonała cudu? – Elizabeth uśmiechnęła się pokrzepiająco. –
Teraz twoja kolej.
Komentarze
Prześlij komentarz