XIV Elizabeth

Gdy ucichły głosy świadczące o obecności Randy’ego, dopadły ją wątpliwości. Charles starał się, jak mógł. Gdyby go nie znała, uznałaby go za całkiem miłego, lecz za jej plecami nadal czuwał jej mroczny demon, przypominający o urazach z przeszłości. Przez chwilę, ale bardzo krótką, widziała w nim dawnego siedmioletniego Charlesa. Wtedy ostatni raz był sobą. Gdyby powiedział, że nie przejmuje się konsekwencjami swojej nieobecności w pracy, to wspomnienie na moment ożyło.

Przebywanie w towarzystwie Charlesa zmęczyło ją. Musiała się powstrzymywać przed zrobieniem mu krzywdy albo palnięciem czegoś wielce nieodpowiedniego, co powodowało wielkie napięcie. Wróciwszy do domu, rozluźniła się, wszystko z niej zeszło i czuła się, jakby przebiegła maraton. Nie żeby kiedyś próbowała to zrobić.

Zanurzając się w wannie pełnej gorącej wody, z Jackiem podskakującym obok, nagle przypomniała sobie o jednej z prób samobójczych, która miała miejsce w tej właśnie wannie. Dziś wydawało jej się to dziecinne, ale dla dziecka takie nie było. Wtedy traktowała to śmiertelnie poważnie.
- Jack, uspokoiłbyś się – mruknęła, zanurzając się po szyję. Jack zaszczekał. – Masz rację, psie. Myślenie o przeszłości nie przyniesie mi niczego dobrego.

***

- Elizabeth, to już trzeci raz w tym miesiącu – powiedział szkolny psycholog, gdy tylko przekroczyła próg jego gabinetu. – Częstsze wizyty nie sprawią, że uwierzę w twoje opowieści.

Psycholog wyrobił już sobie zdanie na temat czarnowłosej, piegowatej dziewczynki, która aż za często opowiadała wymyślne kłamstwa.
- Czyżby nie brzmiały wystarczająco przekonywująco? – odparła dziewczynka, zaciskając dłonie tak mocno, że aż pobielały jej knykcie. Jak na ośmioletnią dziewczynkę umiała się całkiem dobrze wysłowić.

- A może to po prostu twoja bujna wyobraźnia? – zasugerował psycholog. – Co takiego zrobili ci Michael i Charles, że starasz się im zaszkodzić?
- Zaszkodzić? Dociekam tylko swoich praw.
- Oskarżenia, które kierujesz pod ich adresem są poważne, Elizabeth. Gdyby coś z tego wynikło, oznaczałoby to kłopoty dla tych chłopców.
- Ach, więc ma im to wszystko uchodzić na sucho?
- Elizabeth, dziecko. Nie możesz w każdym widzieć wroga, nie uważasz?
- Uważam, że nie posiada pan wystarczających kompetencji, by zajmować się udzielaniem porad psychologicznych – burknęła dziewczyna, po czym wyszła, głośno trzaskając drzwiami.

***

- Tak, tak, Jackie – rzuciła Elizabeth w przestrzeń zaparowanej łazienki. – Nikt nigdy mi nie wierzył, a z tego psychologa był jeden wielki patałach. A najgorsze dopiero miało nadejść. Kiedyś oddali mnie w ręce tego dupka, ojca Charlesa – doktora Wrighta.

***

Przemaglował ją wtedy niesamowicie. Wyciągnął z niej głęboko zakorzenione lęki, których na szczęście jeszcze nie było wtedy zbyt wiele. Obnażył ją, dziewięcioletnią wtedy dziewczynkę, poniżył i upokorzył, zostawiając z obrzydzeniem do samej siebie. Na szczęście czar doktora Wrighta nie trwał zbyt długo i zdołała odzyskać resztki godności. Potem jeszcze kilka razy próbowano wepchnąć ją w ramiona doktora, jednak kolejne sesje nie przyniosły żadnej zmiany.

- Wiesz, najgorsze jest to, że Charles wcale nie przypomina ojca. Nie cierpię go za to, kim był, ale nie mam powodu, by nienawidzić go za to, kim jest teraz. Oczywiście, na to kim jest, składa się to, kim był i co przeżył… Psychologiczne bzdury, prawda?

Jack przytaknął krótkim szczeknięciem. W nagrodę obiecała mu dziś dłuższy spacer. Woda stygła, a Randy nie wracał. Miała nadzieję, że zrobi coś na obiad. Gdy wytoczyła się z wanny, pomarszczona jak rodzynka, zeszła na dół, ale Randy’ego nadal nie było. Podejrzewała, dokąd mógł się udać. Znów poczuła nieprzyjemne napięcie mięśni towarzyszące zwykle sytuacjom stresowym.

***

Potrzebowała uwolnić się z czterech ścian i zagłuszyć głosy w głowie przepowiadające najgorsze. Zostawiła Jacka samemu sobie – mimo tego jego błagalnego spojrzenia – i poszła do Marge. Uznała, że spora dawka jej optymistycznej aury i mała szklaneczka whisky dobrze jej zrobią. Marge zdziwiła się, widząc ją w swojej knajpce. Czy to dlatego, że był dopiero poniedziałek, czy dlatego że przyszła sama?

- Wybacz, złotko, nie tak powinnam cię witać – powiedziała rudowłosa kobieta, w odpowiedzi na nieme pytanie wzmocnione uniesieniem brwi dziewczyny. – Po prostu Randy tu był jakieś pięć minut temu. Dałam mu jeden z moich sprawdzonych przepisów. Powiedział, że chce ugotować coś wyjątkowego z okazji twojego pierwszego wykładu.
- Marge, Randy wyszedł z domu jakieś dwie godziny temu – poinformowała ją Elizabeth.

Marge zaskoczyła ta wiadomość.
- Może w takim razie poszedł na zakupy? – Próbowała go bronić.
- Nie wiedząc, co chce ugotować? – wątpiła Elizabeth. – Poza tym Randy nie należy do osób robiących zakupy przez DWIE GODZINY.
- No to ja nie wiem. Musiał wpaść w czarną dziurę.
- Marge, z czarnej dziury się nie wychodzi. Wiem, dokąd polazł ten matoł.

Marge spojrzała z niepokojem na pustą szklankę stojącą na kontuarze. Przed chwilą była w niej whisky. Nie wiedziała, czy to alkohol wyzwala w niej agresję, czy po prostu stało się coś poważnego.

- Oświeć mnie zatem.
- Randy wybrał się na ploty do swojego koleżki – burknęła Elizabeth.
- I co w tym złego?
- Charles. Poszedł do Charlesa.
- Powtórzę: I co z tego?
- Rany boskie, Marge! Charles to wszystko, co złe!

Zażądała kolejnej szklanki. Marge napełniła ją z ociąganiem.
- Przyjaźnią się, więc rozmawiają ze sobą – wyjaśniła kobieta. – Nie możesz oczekiwać, że z twojego powody Randy zrezygnuje z tego.
- Spotkałam dziś Charlesa. Podwiózł mnie do Londynu i z powrotem. Randy pobiegł do niego od razu po moim powrocie jak nastolatka spragniona plotek o swoim idolu.
- Przywyknij do tego – podsumowała Marge sentencjonalnie.
- Nie mogę znieść tego, że miota się pomiędzy mną a Charlesem, próbując utkać cienką sieć porozumienia.
- Elizabeth…
- Przyjechałam tu, by uporządkować swoje sprawy – przerwała Elizabeth. – Nie zaakceptuję tego, że wy wszyscy staracie się to zrobić za mnie, bo sposób, w jaki to robicie, godzi w moją wolność osobistą. Można by pomyśleć, że próbujecie mnie wyswatać z Charlesem.
- My nic takiego nie robimy… - zaprzeczyła Marge, jednocześnie potwierdzając swój udział w tej całej intrydze.

Elizabeth wychyliła resztkę whisky i mocno stuknęła szklanką o blat.
- Lepiej żeby tak było – powiedziała. – Jeśli się zorientuję, że jest inaczej, to przysięgam, że strzelę sobie w łeb.

Takie pogróżki mogły w ustach innych brzmieć dziecinnie i na pewno zostałyby zignorowane, wręcz wyśmiane w całej ich dziecinności. W ustach Elizabeth brzmiały jak najbardziej poważnie, biorąc pod uwagę bogatą historię tego typu czynności.

Pozostawiła Marge z tym orzechem do samodzielnego zgryzienia, mając nadzieję, że ta groźba utemperuje nieco matrymonialne zapędy tej kobiety. Nie chciała źle, ale chciała za bardzo. Późne popołudnie przerodziło się w wieczór, zaczynało zmierzchać. Ponadto podniosła się całkiem pokaźna mgła znacząco ograniczająca widoczność. Elizabeth szybko wróciła do domu, by odnaleźć Randy’ego stojącego przy garach i zawzięcie tłukącego kotlety. Przynajmniej nie dawał jej pretekstu do narzekania.

W salonie znalazła talerz z ciastkami, migdałowymi, sądząc po zapachu. Były całkiem dobre, mimo tego, że były lekko przypalone.
- Randy, powiedz mi – zagadnęła, wchodząc do kuchni. Jack domagał się swojego ciasteczka. – Jak to jest, że zdołałeś upiec ciastka, ale robienie obiadu zajmuje ci tyle czasu?
- Przyznam się bez bicia – powiedział Randy lekko zdenerwowany – że dostałem je od Charlesa. Sam je piekł.

Przez chwilę miała ochotę wypluć to, co miała w ustach, ale byłoby to dziecinne, a chciała uchodzić za osobę dorosłą. Poza tym ciastka rzeczywiście były dobre. Usadowiła się w salonie i zaczęła drażnić Jacka, który – jak to pies – przyjął to jako zabawę. W tym czasie Randy bezwiednie paplał o Charlesie. Elizabeth poczuła zakłopotanie. Wyglądało na to, że Charles wyjątkowo dobrze zniósł dzisiejsze spotkanie. Na tyle dobrze, że upiekł ciasteczka, podczas gdy ona użalała się nad szklanką whisky.
- Jestem okropna – mruknęła do psa.

Nie czekała, aż Randy’emu skończy się płyta i umknęła z psem na dwór na obiecany spacer. Randy nawet tego nie zauważył. Mgła zrobiła się gęsta jak mleko, Elizabeth wkrótce straciła psa z oczu. Posuwała się ostrożnie, by nie natknąć się na jakąś stałą przeszkodę w postaci lampy. Oświetlenie ulicy było znikome, na szczęście o tej porze nie było zbyt wiele samochodów.

Szła przed siebie, modląc się w duchu, by potrafiła znaleźć drogę do domu. W oddali usłyszała szczekanie psa. To zaniepokoiło Elizabeth. Przyspieszyła kroku.

- Jack! – zawołała. Zaczęła biec. Nie przebiegła zbyt długiego dystansu, gdy stało się to, czego się obawiała. Wpadła na coś, odbiła się i upadła z głośnym mlaśnięciem na tyłek. – Szlag! Kałuża!
- Tak mi przykro – powiedział głos gdzieś w mgle. Szczekanie psa rozległo się teraz bliżej.
- Och, zamknij się, Jack! – warknęła Elizabeth. – To tylko Charles.
- Jak mnie poznałaś? – zdumiał się mężczyzna.
- Po głosie, idioto.

Jack podbiegł do niej i zaczął skakać do jej twarzy. Z mgły wyłoniła się dłoń. Chwyciła ją po chwili wahania. Charles chyba pociągnął ją mocniej, niż powinien, albo spodziewał się, że będzie cięższa, bowiem znów na niego wpadła.

- Chyba wpadłaś w kałużę – skwitował, macając ją po tyłku.
- Ciebie też to może spotkać – burknęła, starając się zignorować tę poufałość.
- Sądzisz, że uda ci się mnie wywrócić? Taka mała wiewiórka? – spytał ze śmiechem.

Poczuła ciepło napływające jej do twarzy.
- Jack by mi pomógł – mruknęła, starając się odsunąć na bezpieczną odległość.
- Och, pomógł ci wystarczająco ostatnim razem. Nadeszła moja kolej na rewanż.
- Nie wydaje mi się. Charles, jakim szaleńcem trzeba być, by biegać w taką pogodę?
- A wyprowadzać psa?
- Ty stwarzasz zagrożenie na drodze.
- Was jest dwójka.
- Przynajmniej tym razem.

Mierzyli się spojrzeniami przez moment.
- Odprowadzę cię do domu – zaproponował Charles. Elizabeth wzruszyła ramionami. Muszę być wytrwała, powtarzała sobie.
- Randy pewnie nie zauważył, że wyszłam – wyznała obojętnym głosem.
- Tak zajęty jest gotowaniem?
- Tym i gadaniem o tobie.
- Mówił o mnie? Przy mnie zawsze mówi o tobie.
- Gęba wręcz mu się nie zamyka. Rozwodził się, jaki byłeś radosny po naszym spotkaniu.

Charles odchrząknął z zakłopotaniem.
- Dla ciebie musiała to być tortura – rzekł lekko przepraszającym tonem.
- Zniosłam to znacznie gorzej od ciebie.
- Jak bardzo?
- Dwie whisky.
- Topisz smutki w alkoholu, to niedobrze.
- Raczej wyzwalam skrywaną złość.

Chwyciła go niespodziewanie za ramię i pociągnęła w swoją stronę. Mimo tego dramatycznego zabiegu Charles i tak wdepnął w kałużę.
- Powinnaś uważać z alkoholem – poradził jej.
- A ty z kałużami i bieganiem w mgle. Jeszcze zrobisz komuś krzywdę. Po mnie nikt nie będzie płakał…
- Wiesz dobrze, że to nieprawda – powiedział twardo. Znaleźli się pod drzwiami domu Randy’ego.
- A myślisz, że dlaczego nadal pozostaję przy życiu? – spytała retorycznie.

Charles uśmiechnął się smutno i pożegnał ją skinieniem głowy.
- Hej, Charles! – zawołała za nim. – Następnym razem wyjmij ciastka kilka minut wcześniej!
- Smakowały ci?

Nie odpowiedziała mu, bowiem zniknęła w ciepłym i bardzo oświetlonym wnętrzu domu. Jak się spodziewała, Randy nie zauważył jej nieobecności. Zauważył natomiast w jej oczach wesołe ogniki siedmioletniej dziewczynki, gdy z nieludzkim apetytem pożerała jego kotleciki drobiowe według przepisu Marge.

Komentarze

Popularne posty