XLII Charles
Przymknął
oczy, odliczając w myślach od dziesięciu do zera. Musiał się pilnować, by nie
chlapnąć niczego o Elizabeth. Spodziewał się tego spotkania, dlatego zawczasu
wymyślił sobie kilka historyjek.
Uzupełnianie
kart pacjentów szło mu opornie. Z jednej strony napierał na niego Michael i
musiał starannie dobierać słowa, z drugiej – ciągle żywe wspomnienie Elizabeth,
które za nic nie chciało osłabnąć. W rezultacie lekko się spocił, wystukał
kilka nieskładnych zdań i nie tknął swojej kawy. Na koniec dobiła go wzmianka o
Harriett.
Ojciec nie
omieszkał mu o niej wspomnieć przez telefon pomiędzy szczegółowymi
dyspozycjami, jakby zostawiał syna po raz pierwszy samego w domu. Charles
jednak nie zwrócił na to uwagi, Harriett należała do przeszłości, którą pragnął
mieć za sobą.
Czuł
obrzydzenie do dawnego siebie, mężczyzny bez skrupułów, zimnego drania,
bezczelnego podrywacza. Kiedyś mógł mieć każdą dziewczynę, korzystał z tego,
ile się dało. Nikogo się nie obawiał, nie przejmował się konsekwencjami. Żył
wedle własnych zasad, dopóki nie zdał sobie sprawy z tego, że to nie były jego
zasady. Opierał się na wzorcach wypracowanych przez innych, głównie Michaela i
ojca. Tak naprawdę to nie było jego życie.
A gdy
próbował podążać swoją ścieżką, posądzano go o szaleństwo. Doszukiwano się
ukrytych powodów, którym Charles mógł nadać jedną wspólną nazwę: „Tak po
prostu”.
- Nie
widziałem się z Harriett, szczerze powiedziawszy – rzekł w końcu, nim Michael
postanowił znów na niego napierać.
- Ale doktor
ci o niej wspomniał, prawda? – Charles skinął głową. – Nie poruszyło to jakiejś
delikatnej struny w twej duszy?
Charles
obdarzył przyjaciela spojrzeniem pełnym dezaprobaty.
- Spiknę was
razem, co ty na to? Pogadacie sobie o starych czasach…
- Myślę, że
Harriett zdołała ułożyć sobie życie i nie musi wracać do szkolnych czasów.
- Nie
wszystko poszło po jej myśli, mój drogi Charlie. Narzeczony ją rzucił.
Być może
powinien się zmartwić, nikomu w głębi duszy nie życzył źle, lecz tym razem było
to dla niego całkowicie obojętne. Takie rzeczy się zdarzały, na szczęście nie
jemu.
- To smutna
wiadomość – rzekł bez przekonania.
- Nie
wyglądasz na smutnego…
- Chodziłem
z Harriett w liceum, nie mam powodów do smutku z powodu rzeczy ode mnie
niezależnych.
Michael
najpewniej chciał zasugerować coś w stylu: „Jest do wzięcia” lub „To twoja
druga szansa”.
Napotkał
jednak spojrzenie Charlesa i powstrzymał się, ograniczając jedynie do krzywego
uśmiechu.
- Mówią, że
miłość odbiera rozum, a to tobie bezsprzecznie czegoś brakuje – powiedział
Michael po chwili milczenia. – Jeśli Harriett nadal jest w ciebie zapatrzona,
masz wręcz idealną pozycję startową.
-
Sugerujesz, bym wykorzystał fakt, iż rozstała się z narzeczonym? Genialny plan
– sarknął Charles.
- Widzisz?
Znów to robisz! Świrujesz, jakbyś nie był sobą.
- Tylko ja
wiem, jak to jest „być mną”.
Potarł czoło
ze zniecierpliwieniem. Był zmęczony po całym dniu pracy, a rozmowa z Michaelem
nie należała do relaksujących. Miał nadzieję posiedzieć do późna nad kartami
pacjentów, by wieczorem wrócić do domu i wypić jakieś piwo. Zamiast tego
zastanawiał się, jakim cudem żywi do Michaela jakiekolwiek resztki sympatii.
Widział w nim kogoś zupełnie innego i zachodził w głowę, dlaczego chciał być
taki jak on.
Najchętniej
powiedziałby mu, co o nim myśli, lecz to wymagało jaj, a on na razie ich nie
posiadał. Zbierał energię na coś dużo ważniejszego, od czego w zasadzie
zależało jego dalsze życie. Nigdy nie był dobry w podejmowaniu ryzyka. Ostatnim
razem zdobył się na taki krok, wyjeżdżając do Londynu na studia, choć Cambridge
oferowało nie gorsze zaplecze. Chciał posmakować samodzielnego życia i nie
wyszło mu to najlepiej. Oby tym razem bardziej mu się poszczęściło, bowiem nie
zniósłby kolejnego upokorzenia.
„Wszystko
zawdzięczasz mnie”, taki był ulubiony tekst doktora Wrighta. Bycie życiową
sierotą zawdzięczał właśnie jemu, chłód i wyrachowanie również po nim
odziedziczył. Praca, dom w okazyjnej cenie i samochód od znajomego znajomego,
wszystko to było udziałem jego ojca. Swoją własną renomę wypracował w oparciu o
coś, co dała mu matka – gdzieś tam głęboko miał dobre serduszko, odrobinę
empatii i dużo cierpliwości. Potrafił słuchać, a problemy swoich pacjentów
rozpatrywał – bezwiednie – przez pryzmat własnej osoby. To sprawiało, że
pacjenci coraz częściej wybierali młodego Charlesa zamiast doktora. Charles
miał przez to więcej pracy, lecz nie mógł narzekać z tego powodu, skoro
wszystko zawdzięczał ojcu.
- Czyżby
zmęczyła cię ta rozmowa?
Michael
ułożył się na sofie, jakby miał zamiar na niej zasnąć.
- Może się
okazać, że Harriett umówi się na wizytę. Co wtedy zrobisz? – spytał Michael z
innej beczki.
- Zadbam o
to, by przypadła w udziale mojemu ojcu – stwierdził po chwili namysłu.
- Mogłaby
jednak powiedzieć mu coś bardzo osobistego, wiesz o tym?
Żadne
rozwiązanie nie wydawało się być wystarczająco komfortowe. Najchętniej ujrzałby
w gabinecie nie Harriett, lecz Elizabeth, to z kolei rodziłby jeszcze więcej
niewygodnych pytań. Musiał się napić, by stłumić w sobie wiele sprzecznych
uczuć. Wolał jednak zasłonić się ogromem pracy, by skutecznie znudzić Michaela.
- Dorosła
wersja ciebie jest doprawdy nużąca, Charlie – stwierdził w końcu Michael,
podnosząc się z sofy. – Musimy odświeżyć ci pamięć o starych dobrych czasach,
gdy nie byłeś taki zajęty.
- Wszelkie
wnioski składaj u mego ojca, to on mnie tak obkłada robotą – burknął Charles,
po raz kolejny dając dowód tego, jak bardzo jest zależny od doktora Wrighta.
- Nie martw
się, już ja coś wymyślę. – Michael puścił do niego oko porozumiewawczo. Nad
Charlesem zawisł miecz Damoklesa, pomysły Michaela rzadko kiedy dobrze kończyły
się dla osób postronnych. – Nie zaśnij przy komputerze.
***
Do domu
wrócił po zmroku. Rzucił bezładnie klucze na stolik w salonie i opadł z
westchnieniem ulgi na kanapę. Jego wzrok padł na pudełko z niewysłanymi
listami. Być może powinien je wszystkie spalić, gdyby dostały się w niepowołane ręce, miałby spore kłopoty.
Lubił dotyk
papieru listowego, przypominał mu o wszystkich myślach, które próbował zawrzeć
w swych wiadomościach – o tych ciepłych, o tych niedobrych, o tych przykrych. Czuł,
że musi o wszystkim pamiętać, zważywszy, że Elizabeth miała doskonałą,
skrzywioną pamięć. Te niewysłane listy były świadectwem jego uczuć, zapisem
jego spowiedzi, jedynym dowodem jego skruchy. Były niemal jak pamiętnik.
Wątpił, by
Elizabeth kiedykolwiek zapisywała swoje myśli. Była na to zbyt ostrożna. Nie miała
zatem pamiętnika, nie miała żadnych skarbów, zresztą nie chciała zapewne
zbierać artefaktów czasów, o których pragnęłaby zapomnieć. Gdy przymykał oczy,
widział wielką ziejącą pustkę pod stopami Elizabeth. Byłą to projekcja jej
przeszłości, wystarczył jeden nieostrożny krok…
- Naprawdę
powinienem je spalić – mruknął do siebie, drapiąc się zapamiętale po brodzie. –
To będzie piękne ognisko…
Komentarze
Prześlij komentarz