XX Elizabeth
Wpadła do
katedry, lekko dysząc. Biegła po schodach, których była całkiem rozsądna ilość.
Weszła do swojego gabinetu i zastała w nim profesora Hendersona przyklejonego
do okna.
-
Wyczekujesz kogoś? – spytała, poprawiając niesforne kosmyki włosów.
- Raczej
odprowadzam go wzrokiem – odparł Dan. Oderwał się od obserwacji po to tylko, by
znaleźć sobie nowy obiekt. – Nie potrafię cię rozgryźć.
Uniosła brew
w niemym pytaniu. Zaraz jednak dotarło do niej, że profesor musiał widzieć, w
jaki sposób dotarła dziś na uczelnię. Jako koleżka Charlesa znał doskonale jego
samochód z widzenia.
- Zatem nie
próbuj, pokruszysz sobie na mnie zęby – mruknęła Elizabeth, porządkując
papiery.
- Elizabeth…
- Jeśli
jeszcze od ciebie usłyszę, że Charles się zmienił…
- Trzeba być
ślepym, by tego nie zauważyć.
- Zauważyłam
to – powiedziała twardo. – Zauważyć a zaakceptować, to dwie różne rzeczy.
- Postaraj
się dać mu szansę.
- Nie byłoby
mnie tutaj, gdybym nie postanowiła dać mu szansy.
Dana
Hendersona solidnie zaskoczyła owa rewelacja. Okazywało się bowiem, że Charles
Wright był głównym powodem, dla którego jej ciało przefrunęło Atlantyk i
powróciło nad rzekę Cam. Jej umysł prawdopodobnie nigdy się stąd nie ruszył.
Ciągle żył przeszłością.
- To po
prostu nie jest takie łatwe. – Przestała bawić się papierami. Zastygła ze
wzrokiem wbitym w przestrzeń, jakby spoglądała na coś tylko dla niej
widocznego. – Ten strach… To najbardziej pierwotna rzecz w mojej osobowości.
- Możesz być
pewna, że Charles już nikomu nie zrobi krzywdy. – Dan nie wiedział, czy
powinien ją pocieszyć, uspokoić, czy zmotywować do działania. Stojąc w miejscu,
nigdy nie pójdzie naprzód.
- Cierpienie
można zadawać na setki różnych sposobów. On doskonale o tym wie, w końcu jest
psychologiem. Zmusiłam się, by z nim pojechać do pracy, by nie spóźnić się na
wykład. Zaraz spóźnię się na wykład i to przez ciebie.
Elizabeth uwolniła
się spod melancholijnego czaru. Była zwarta i gotowa do pracy. Skinęła głową
swojemu szefowi i wyszła rozprawiać o niekodującym DNA. Trzeba było jej
przyznać, że potrafiła oddzielić życie zawodowe od osobistego. Na wykładach
była kimś zupełnie innym. Taką Elizabeth chciałby oglądać każdego dnia, nie
tylko w pracy.
***
Po zajęciach
zamknęła się w laboratorium, przygotowując nowe doświadczenie. Warunki pod
komorą laminarną zawsze były takie same. Jasno, ciepło, nieznośnie. Wszystko
miała dokładnie rozpisane, odczynniki, butelki, pipety i tipsy odpowiednio
wcześniej przygotowane. Wszystko znajdowało się na swoim miejscu i nie było
mowy o pomyłce.
Elizabeth
była niezwykle skrupulatna w laboratorium. Jej praca stanowiła idealną
przeciwwagę dla rozchwianego życia prywatnego, które było tworem w zasadzie
gnijącym. Rozpadającym się na kawałeczki. Przywdziała fartuch ochronny,
naciągnęła na dłonie lateksowe rękawiczki, wzdrygając się lekko, na koniec
nałożyła maseczkę na twarz i już było jej gorąco. Zdezynfekowała dłonie
odpowiednim płynem i zabrała się do pracy.
Przed oczami
miała liczby – ile czego trzeba było dodać, by stworzyć optymalną pożywkę. Znów
wystawiła język, choć nie była tego świadoma. Dobrze, że miała maseczkę,
przynajmniej nie było tego widać. Zresztą odwiedziny podczas jej panowania w
laboratorium należały do rzadkości. Pilnowała, by jej nie przeszkadzano w
obawie przed jakimś błędem lub zawirowaniem powietrza, które mogłoby
pokrzyżować jej plany.
Poza
buczeniem lampy w komorze laminarnej oraz odgłosem pracy cieplarki nie słyszała
nic. Po jakimś czasie do cichej symfonii dołączył jednostajny metaliczny
odgłos. Z całą pewnością się rozpadało. Nie było to nowością w tej części
świata. Elizabeth opanowała lekkie drżenie rąk i zabrała się ponownie do pracy.
Gdy
skończyła, bolał ją kark od ciągłego pochylania się, oczy piekły od
nieustannego nawiewu, a żołądek domagał się porządnego posiłku. Było późne
popołudnie, lecz przez deszcz zdawało się, że był już co najmniej wieczór.
Nie zamknęła
okna w gabinecie, swojej małej klitce z regałami pełnymi książek, a wiatr
nawiał jej nieco deszczu do środka. Pospiesznie zamknęła starą drewnianą
okiennicę, choć dywan pod oknem był już mokry.
Katedra była
pusta, choć cichy odgłos palców na klawiaturze niezbicie dowodził tego, że ktoś
ciągle tu pracował. Nagle ciszę zburzył nachalny dzwonek do drzwi. Rozległo się
skrzypnięcie krzesła oraz ciężkie kroki rozbrzmiewające aż do drzwi.
- A kogo
spodziewałeś się zastać? – spytał Dan Henderson. – Wchodź…
Elizabeth nie
wiedziała, kim był gość, nie odezwał się słowem. Szybko jednak sprawa się
wyjaśniła, gdy Dan wprowadził Charlesa Wrighta do jej gabinetu.
-
Pomyślałem, że skoro cię odwiozłem do pracy… - rzekł Charles. Dan klepnął go w
ramię i wycofał się na korytarz. Tyle było ze straży. – Biorąc pod uwagę
pogodę…
Obydwoje
zerknęli w okno, za którym teraz solidnie lało.
- To tylko
deszcz – odparła Elizabeth. – Zabrzmi to idiotycznie, ale właśnie tego mi
brakowało…
Charles
uśmiechnął się szeroko. Przymknął lekko drzwi, zwiększając intymność ich
spotkania, choć Elizabeth dałaby sobie rękę uciąć, że Dan tak czy siak
bezczelnie podsłuchiwał. Wyobraziła go sobie ze szklanką przyłożoną do ściany.
- Jak widzę,
już skończyliście pracę…
- Ja… -
Elizabeth wiedziała, do czego to prowadzi. – Mam jeszcze kilka rzeczy do
zrobienia. Tutaj nie pracujemy do czwartej i nie wychodzimy sobie do domu.
Pokiwał
głową ze zrozumieniem. Sam wyszedł z gabinetu nieco później niż zwykle.
- Dan mnie
odwiezie, albo pójdę na piechotę, spacer dobrze mi zrobi.
- Pada,
zmokniesz…
-
Niewątpliwie. Charles, nie chcę cię zatrzymywać.
Delikatnie
dawała mu do zrozumienia, że powinien już sobie pójść. Przebywanie w jednym
pomieszczeniu z Charlesem powodowało u niej dyskomfort. Co prawda coraz
mniejszy, lecz zawsze jakiś dyskomfort był. Jego obecność sprawiała, że gabinet
nabierał klaustrofobicznych wymiarów, choć ona sama zdawała się być taka
malutka.
- W zasadzie
chciałem cię o coś spytać. – Charles zaciął się, co było niezwykłe. Opuściła go
pewność siebie? – Pamiętasz… telefon?
- Masz na
myśli ten od twojej babci? Dlaczego właściwie nigdy jej nie widziałam? Nie
przyjeżdżała nigdy w odwiedziny?
- Mieszka
dość… daleko.
- Żadna
odległość… Nieważne. Coś się stało z twoją babcią?
Jej głos nie
był podszyty troską, a z drugiej strony nie życzyła jej niczego złego.
Musiałaby upaść naprawdę nisko. Zniżyć się do poziomu Michaela.
- Chodzi
bardziej o mojego kuzyna – wyjaśnił szybko Charles. – Jego też nigdy nie
poznałaś… Chodzi o to, że się żeni.
- Powinnam
gratulować człowiekowi, którego nie znam?
- Nie
ułatwiasz mi tego… - jęknął Charles ze zniecierpliwieniem. – Stephen zaprosił
mnie na swój ślub, nie chcę tam jechać sam, więc pomyślałem…
Zamilkł,
spodziewając się werbalnego policzka. Musiał sam przed sobą przyznać, że zrobił
ogromny krok naprzód. Miał wrażenie, że zaraz się przewróci ze swojej
śmiałości, będzie miał nauczkę.
- O co mnie
właściwie prosisz? – stęknęła Elizabeth, pokrywając się czerwienią. Nogi wrosły
jej we wzorzysty dywan, wtopiły się w podłogę.
- Proszę
cię, byś pojechała tam ze mną. Nie chciałbym być sam pośród obcych mi ludzi.
- To twoja
rodzina…
- Są dla
mnie jak obcy, ojciec skutecznie mnie od nich odciął.
- Ze
wszystkich osób na całym świecie…
- Nie mam
zbyt wielu znajomych, już na pewno żadnych płci pięknej. Poza tym babcia
chciałaby cię poznać, tego na pewno nie odpuści.
Elizabeth
przymknęła oczy. Babcia Charlesa chciałaby ją poznać, jakiej teorii sobie
dorobiła? Wiedziała, że to skończy się źle. Na ślub nie zabiera się byle kogo.
- Charles,
przykro mi, ale dopiero zaczęłam tutaj pracę i wiesz… Wolne nie za bardzo mi
się należy… - To była najrozsądniejsza wymówka. Rok akademicki trwał, do samych
wakacji było jeszcze daleko. Nie mogła porzucić swoich świeżutkich obowiązków.
- Jestem
pewien, że Dan dałby ci dwa czy trzy dni – rzekł na to Charles. Wepchnął dłonie
do kieszeni spodni, by Elizabeth nie widziała, jak mu się trzęsą. Nie była to
komfortowa sytuacja dla nich obojga. Był pod wrażeniem tego, jak mocno trzymała
nerwy na wodzy. – Poza tym to weekend.
- Ta praca
jest specyficzna, Charles. Nie wiem, czy zdajesz sobie z tego sprawę. Nie
pracuję ośmiu godzin dziennie, czasem jest to nawet dwanaście… Nie pracuję też
od poniedziałku do piątku, czasem muszę się zerwać w niedzielę.
- Nie mam
najmniejszych szans?
- Założyłam
nową hodowlę, Charles. Co dwa dni muszę ją przepasażować. To potrwa jakiś
miesiąc, jak nie więcej.
- Nie możesz
tego komuś przekazać?
- To ja się
z tego rozliczam. Nie dam tego komuś, by się okazało, że wszystko szlag trafił,
więc…
- Wszystko
rozumiem.
- Niemniej,
dziękuję za zaproszenie. – Zwykła uprzejmość nakazywała podziękować. Nie
wiedziała, dlaczego siliła się na uprzejmość względem Charlesa.
- A gdybyś
jednak nie miała owego… projektu? Miałbym jakąś szansę?
- Całe
szczęście mam mój projekt – powiedziała tonem ucinającym dalszą dyskusję.
Charles nie powinien sobie robić żadnych nadziei względem jej dyspozycyjności.
Choćby się waliło i paliło, Elizabeth nie miała zamiaru dać się wywieźć do
całkowicie jej obcych ludzi, zapewne na jakieś odludzie.
Nie
pozostało mu nic innego jak tylko się pożegnać, skoro jego uprzejmości spotkały
się z takim chłodnym przyjęciem. Dopiero gdy drzwi zamknęły się z cichym
trzaskiem, Elizabeth pozwoliła sobie odetchnąć z ulgą.
- Masz swój
projekt, co? – sarknął Dan Henderson. Tym samym potwierdziło się wcześniejsze
założenie o podsłuchiwaniu.
- Jestem
pracowitą pszczółką – burknęła Elizabeth.
- Jeszcze mi
się przepracujesz… Dałbym ci to wolne, gdybyś miała z nim jechać.
-
Oczywiście, jesteś częścią wielkiego spisku przeciwko mnie, prawda?
- To żaden
spisek, Elizabeth. Na twoim miejscu jechałbym z nim.
- Jedź,
droga wolna. Ja się nie wybieram.
- Masz
parasolkę, przyda ci się.
Dan podał
jej swoją zapasową parasolkę. Oznaczało to, że nijak jej nie podwiezie do domu
i czekał na nią spacer wstydu poprzez kwintesencję brytyjskiej pogody.
Nie miała do
siebie żalu, że trzymała się mocno swoich postanowień. Miała żal do wszystkich,
że nawet nie próbowali postawić się na jej miejscu. Dziwnie się role odwróciły.
Ona była ta zła…
Komentarze
Prześlij komentarz