XVII Charles
Poczuł
czyjeś spojrzenie na swoich plecach. Nie musiał się obracać, by wiedzieć czyje.
Podążała za nim. Upomniał się w myślach, że przecież musiała iść w tym samym
kierunku, jeśli chciała dojść do domu Randy’ego.
Nie odwracaj
się, powtarzał sobie. Zamiast tego zaczął się zastanawiać, co dziś przygotowała
dla niego Marge. Zapewne zapakowała wszystkiego za dużo, jakby chciała go
utuczyć. Tego jedzenia zapewne starczyłoby na dwie osoby. I wtedy jego myśli
wróciły do osoby, która go śledziła.
Nie odwracaj
się. Jeszcze sobie coś pomyśli. Na pewno o czymś myśli. Dlaczego wyszła zaraz
po nim?
Zrównała się
z nim.
- Jak
będziesz się tak ciągnął, żarcie ci wystygnie – rzuciła z lekkim sarkazmem.
Wcale nie szedł tak wolno. – Jeśli się obawiasz, że cię śledzę, to pragnę ci
przypomnieć, że mieszkam w okolicy.
Szli przez
chwilę razem. Nie patrz na nią, powtarzał sobie. Nie chcesz wyjść na dziwaka.
Od kiedy to patrzenie na osobę idącą obok ciebie jest jakimś dziwactwem?
Słońce
pokazywało się zza chmur coraz częściej i na jej twarzy zaczęły pojawiać się
piegi, które – musiał to przyznać przed sobą – dodawały jej uroku.
- Nie mogę
się pozbyć wrażenia, że gdy się tak na mnie gapisz, masz minę, jakbyś miał się
zaraz rozpłakać – rzuciła żartobliwie. Dałby sobie rękę uciąć, że lekko się
zarumieniła. Nieznacznie, ale przedtem była chorobliwie blada. Ze zdenerwowania
zaczęła przygryzać wewnętrzną stronę po-liczka.
- Ja
natomiast mam wrażenie, że mogłaś skręcić w tamtą uliczkę – zauważył. Gdyby
chciała się go pozbyć, postąpiłaby właśnie tak.
Zamiast tego
doszła z nim do jego domu. Zaburczało jej w brzuchu.
- Chyba
pójdę przygotować coś na obiad – powiedziała przepraszającym tonem.
- Możesz
zjeść ze mną – odparł, starając się brzmieć naturalnie. – Marge, zawsze daje mi
za dużo.
- Ale Randy…
- Jest
dorosłym człowiekiem. Poradzi sobie.
Miał
wrażenie, że najchętniej obróciłaby się na pięcie i uciekła ile sił w nogach.
Zamiast tego zabrzęczał jej telefon w kieszeni. Odczytała wiadomość.
- Wygląda na
to, że Randy je dziś na mieście. Czyli nie mam wyboru.
- To nie
tak, że nie masz wyboru…
- Charles,
zamknij się, zanim zmienię zdanie.
Marge
urządziła im prawdziwą ucztę. Kilka różnych sałatek, pulpeciki, grillowane ziemniaki,
kotleciki z kurczaka w cieście naleśnikowym i smażona marchewka.
- Naprawdę
jestem pod wrażeniem twojej formy, patrząc na to, czym karmi cię nasza kochana
Marge – powiedziała Elizabeth całkiem szczerze.
- Dlatego
dużo biegam – rzekł, nakładając sobie wszystkiego po trochu.
- Ryzykując
życie.
- Swoje i
właścicielek rozszczekanych piesków. Swoją drogą, jak się czujesz jako
właścicielka rozszczekanego pieska?
- To całkiem
nowe doświadczenie.
Napchała
sobie usta ziemniakami, by uchylić się od dalszych wyjaśnień. Przez chwilę
jedli w milczeniu.
- Najpierw
urywasz się z pracy, potem wdajesz się w pyskówkę z ojcem i szefem. Co będzie
następne? Pofarbujesz sobie włosy, zaczniesz jeździć motorem czy założysz
skarpetki do sandałów?
- Nic z tych
rzeczy, Elizabeth! – wykrzyknął ze śmiechem. – Chyba na razie wystarczy mi tych
szaleństw. Choć szczerze powiedziawszy, chciałbym móc zapuścić choć lekki
zarost.
- Żeby
wyglądać jak orangutan? Ta ruda szczecina jest niedorzeczna!
- Wszystko
się wydało…
- Rude
zawsze wyjdzie na wierzch.
Czas nagle
spowolnił. Widział jej usta rozszerzające się w uśmiechu w żółwim tempie.
Widział delikatne zmarszczki mimiczne, świadczące o tym, że jej uśmiech nie był
udawany. Widział tajemniczy blask w jej zielonych oczach, które z bliska nie
były tak do końca zielone. Mógł policzyć pojedyncze piegi na jej policzkach.
Widział jej dołeczki w policzkach i przez myśl przemknęło mu pytanie, jak
właściwie powstają. Widział widelec wymierzony w jego stronę z pulpetem na
końcu.
Potem czas
wrócił do normalnego tempa. Chichot Elizabeth przeszedł w kaszel, gdy zakrztusiła
się kawałkiem jedzenia. Gdy chciał ją poklepać po plecach, odgrodziła się od
niego widelcem z pulpetem. Coś ścisnęło go w żołądku. Pomyśleć, że tak mógł
wyglądać każdy dzień. Jedliby razem posiłki, śmiejąc się z głupot.
Gdyby tylko
nie był takim potworem. Próbował się bronić przed samym sobą, wmawiając sobie,
że to Michael miał większość udziałów w dręczeniu Elizabeth, ale nawet
przyglądając się, sprawiał jej ból. Wszystko to wracało do niego w najmniej
odpowiednich momentach. Czasem podczas sesji z jakimś pacjentem, zamyślał się
wtedy, zamiast wykonywać swoją pracę. Czasem podczas powrotu do domu, wtedy nie
pamiętał nic a nic z drogi powrotnej – aż cud, że nie spowodował żadnego
wypadku. A także w chwili, którą powinien się cieszyć, bowiem druga strona
chwilowo puściła ich niesnaski w niepamięć.
- Panie
Wright, proszę zjeść swoje warzywka – rzuciła Elizabeth, wskazując na
niedokończoną sałatkę.
- Panno
Swallowtail, proszę przestać mierzyć we mnie tym pulpetem!
Ich idyllę
zakłócił sygnał telefonu. Elizabeth spojrzała na niego wymownie, sugerując, że
powinien odebrać. Nie chciał tego robić, bowiem miał świadomość, że z chwilą, w
której wstanie od stołu, cały czar pryśnie i wszystko wróci do dawnej postaci.
Elizabeth znów będzie go nienawidziła, a on rozpaczliwie będzie starał się
przekonać ją do przebaczenia.
Zignorował
zatem telefon, gmerając widelcem w sałatce, czując na sobie baczne spojrzenie
Elizabeth. Na pewno zastanawiała się, co było aż tak nieistotnego w dzwoniącej
osobie, że postanowił ją zignorować. A on natomiast zastanawiał się, jak wiele
kosztował ją ten obiad. Jak wiele musiała w sobie stłumić, by nie wybuchnąć. I
czy jej radość była tak naprawdę udawana.
Telefon
zadzwonił ponownie. Elizabeth skrzywiła się na dźwięk tej kiczowatej muzyczki.
- Sądzę, że
powinieneś odebrać – rzekła, sięgając po szklankę wody. – Bo będzie dzwonić i
dzwonić, a twój dzwonek jest irytujący.
Za trzecim
razem zerwała się z grymasem złości na twarzy, by w końcu odebrać telefon,
który porzucony został gdzieś w przedsionku. Szybko wróciła ze słuchawką
przyklejoną do ucha.
- Charles,
to twoja babcia – powiedziała. – Ja? Jestem tylko znajomą – odpowiedziała
osobie po drugie stronie linii.
Nawet nie
wiesz, jak bardzo się mylisz. Normalnie znów rozłożyłby to na czynniki pierwsze,
wracając pamięcią do ich wspólnej przeszłości, brnąc przez lata dręczenia,
skończywszy na jej niespodziewanym powrocie. Jednak w tej chwilo ważniejsze
było coś innego. Nie miał kontaktu z nikim z rodziny, poza własnym ojcem
oczywiście, od czasu śmierci matki. Telefon od babci był ewenementem, choć nie
tak zaskakującym jak sama Elizabeth.
Wzmianka o
babci, matce jego matki, przyspieszyła jego puls. Wydawało mu się, że obraziła
się na niego, jakby winiła go za śmierć córki, co mogło w zasadzie tłumaczyć
brak kontaktu. Ten telefon mógł oznaczać coś bardzo niedobrego.
- Cześć,
babciu – rzekł, przejąwszy telefon.
Elizabeth na
migi pokazała mu, że będzie już szła. Posprzątała po sobie, jak na porządną
osobę przystało, i zniknęła za drzwiami.
- Dawno się
nie odzywałaś – powiedział do słuchawki.
- To samo
można powiedzieć o tobie, Charlie – odparła jego babcia.
Charles
skrzywił się mimowolnie. Nie cierpiał, gdy tak na niego mówiono. Tak mówił Michael
i brzmiało to dziecinnie, tak mówił jego ojciec, gdy okładał go pasem, tak
mówiła matka, która nie żyje.
- Czemu
zawdzięczam zatem ten telefon?
- Minęło już
wystarczająco dużo czasu.
- Czasu,
podczas którego obwiniałaś mnie o śmierć mojej matki?
Na pewno go
o to obwiniała, choć nie był jedyny. Głównym podejrzanym był doktor Wright, a
jego babka musiała być wręcz przekonana o jego winie. On był winny, bo
zaniedbał swoje obowiązki, bowiem w przekonaniu pani Darcy powinien był
dopilnować tego, by wszczęto śledztwo, co oznaczało otwarte wystąpienie
przeciwko ojcu. On miał jeszcze lata nauki przed sobą, ponadto nie chciał się
za bardzo skupiać na tym bolesnym doświadczeniu, więc odciął się o tego
wszystkiego. A pani Darcy odcięła się od niego.
- Myślę, że
powinniśmy zamknąć ten rozdział – skwitowała to pani Darcy. – Jesteś moim wnukiem.
- Nie
jedynym.
- Dlatego
dzwonię. Twój kuzyn Stephen się żeni.
- Tylko
pogratulować.
Zdrowych
relacji z kobietami.
- Prosił
mnie, bym cię zaprosiła.
- Dlaczego?
- Bo dawno
cię nie widział. A chciałby cię zobaczyć.
- Mógł to
zrobić kiedykolwiek.
- Fakt, że
zaprasza cię na swój ślub, zobowiązuje. Dla niego to ważna uroczystość i nie
zapraszał-by cię, gdybyś był tak zupełnie dlań nieistotny.
- Dobrze
wiesz, że nie przepadam za imprezami tego typu.
- Nie wiem
tego. Po prawdzie nie wiem zbyt wiele o tobie, choć jesteś moim wnukiem. Twój
ojciec nie pozwalał mi cię odwiedzać zbyt często, a w pewnym momencie
kompletnie wymazał mnie z waszego życia.
Był wtedy
zbyt mały, by zrozumieć przyczynę niesnasek między doktorem Wrightem a panią
Darcy, a gdy był starszy, rodzice umiejętnie unikali tego tematu.
- Zatem ten
ślub jest pretekstem, byś mogła spędzić ze mną więcej czasu? – zaryzykował
stwierdzenie.
- Lepiej
późno niż wcale.
- Zastanowię
się jeszcze.
- Możesz
kogoś ze sobą zabrać. Jak choćby twoją przyjaciółkę, która odebrała telefon.
- To nie
była przyjaciółka.
- W każdym
bądź razie ktoś dla ciebie ważny.
- To już
prędzej. Zastanowię się jeszcze.
Rozłączył
się z mieszanymi uczuciami. Całe wieki nie widział się ze Stephenem i za nic
nie chciałby opuścić okazji o spotkaniu z nim. Z drugiej strony była jego
babcia, która będzie chciała rozmawiać o jego matce. Nie był jeszcze gotowy na
taką rozmowę.
Wrócił do
pustej kuchni. Elizabeth nie pozostawiła po sobie nawet śladu. Zupełnie jakby
jej tu nie było.
Komentarze
Prześlij komentarz