XXV Charles
Dom nie
znajdował się w samym Porthtowan, lecz nieco poza jego granicami. Charles
jednak pobłądził po drodze, nawigacja w samochodzie nie okazała się być zbyt
pomocna, a duma Charlesa zbyt duża, by spytać jakiegoś tubylca o drogę.
-
Powiedziałem babce, że przyjeżdżam z przyjaciółką – oznajmił, gdy dojechali do
celu. Skręcili z głównej drogi, przejechali kawałek żwirowanym podjazdem i znaleźli
się na podjeździe elżbietańskiej rezydencji. – Upierała się, by cię tak
nazywać, więc wolałem się z nią nie kłócić.
- Zamierzasz
oświecić ją w tej kwestii? – spytała Elizabeth, powstrzymując lekkie drżenie
dłoni. Okropnie się denerwowała.
- Zaprzeczanie
jedynie potwierdzi jej przekonania. – Zacisnął dłonie na kierownicy. Deszcz
ponownie natarł na samochód.
- Zatem
zamierzamy udawać, że jesteśmy przyjaciółmi – skwitowała.
Moglibyśmy
wcale nie udawać, pomyślał, patrząc na nią z troską.
- Nie musimy
się strasznie narzucać z przyjaźnią – stwierdził. – Dobrzy przyjaciele zdają
się ciągle obrażać siebie nawzajem, więc nie musisz szczególnie się wysilać i
być dla mnie miła. Możesz nawet cały czas milczeć, będę konwersował za nas
oboje.
- I będziesz
pieprzył głupoty? – Uśmiechnął się szeroko. Kolejna rzecz, której się nie
spodziewał. – Ja natomiast mogę pieprzyć głupoty o tobie. Założę się, że mi
uwierzą.
- Zaprzeczę
wszystkiemu.
-
Zaprzeczanie jedynie potwierdzi ich przekonania.
Tu mnie
masz, szach mat. Zadziwiające, jak sprawnie obracała wszystko przeciwko niemu.
Postanowili nie zwlekać dłużej i wysiedli z samochodu. Charles znikąd
wytrzasnął parasolkę i rozłożył ją nad Elizabeth wyjmującą ich torby z
bagażnika.
- Nie jestem
z cukru, chyba się nie roztopię – burknęła z niezadowoleniem.
Charles
wzruszył ramionami, chwycił swoją torbę, zamknął samochód i ruszył do drzwi
domostwa z parasolką.
- Hej! –
zawołała za nim Elizabeth. – Ty…!
- Nie
chciałaś mojej parasolki!
- Ty…
Pawianie!
- Tylko na
tyle cię stać? Wysil się bardziej, jeśli chcesz mnie obrazić!
Zastukał
potężną mosiężną kołatką, lecz odpowiedziało im echo w hallu. Dopiero po chwili
zdał sobie sprawę, że obok znajdował się całkiem nowożytny dzwonek do drzwi.
- W zasadzie
to jesteś orangutanem. – Deszcz zacinał konkretnie i była już mokra, czego nie
można było powiedzieć o Charlesie ukrytym pod parasolką.
- Tylko gdy
się zapuszczę.
- Czyli
niezbyt często, bo tatusiek trzyma cię krótko. Hej, dlaczego nie pójdziecie na
kompromis?
- Kompromis?
- Zapuść
się, ale tak tylko troszkę.
- Policzki
muszą być gładkie jak pupcia niemowlaka.
- To zapuść
sobie wąsa pod nosem. Chciałabym to zobaczyć.
- To przytyk
do mojego pierwszego zarostu?
- Był
absurdalny. Jakby ktoś zapałki w…
- Nie kończ,
dobrze wiem, jak wyglądałem. A teraz znów mi tego życzysz.
- Zatem masz
dwa stadia? Zapałki i orangutan? Wyrazy współczucia.
Przewrócił
ostentacyjnie oczami, zżymając się na brak odpowiedzi na jego przybycie.
Zlitował się nad Elizabeth i osłonił ją parasolem, co zmusiło go jednak do
przysunięcia się do niej, bo sam nie zamierzał moknąć.
- Dla ciebie
to zapewne wręcz wymarzona pogoda – mruknął, dzwoniąc ponownie do drzwi.
- Uwielbiam
siedzieć w oknie kubkiem herbaty, z dobrą książką, wsłuchując się w miarowe
kapanie wody. I zapach deszczu jest całkiem przyjemny.
- Dzień bez
deszczu to dzień stracony, co? Nareszcie…
Katusze
wspólnej rozmowy przed drzwiami domostwa zostały zakończone nagłym otworzeniem
drzwi.
- Państwo
to…? – posiwiały kamerdyner spojrzał na nich pytająco. Elizabeth pomyślała, że
trafiła do złej bajki, skoro drzwi otwiera im kamerdyner.
- Charles
Wright z przyjaciółką. – Brzmiało to, jakby miał drobne kamyczki między zębami.
Sam zdawał się być nieprzekonany co do stopnia ich zażyłości.
- Ach! –
westchnął kamerdyner, otwierając szerzej drzwi. – Pańska babcia zaraz zejdzie.
Tymczasem zapraszamy w nasze skromne progi.
Owe skromne
progi były całkiem pokaźnym hallem wyłożonym czarno-białymi płytkami. Przez
niewielkie okna witrażowe sączyło się nieśmiałe światło, na stoliku w samym
centrum hallu pysznił się bukiet kremowych róż.
- Charlie!
Aleś ty wyrósł! – Na szczycie schodów pojawił się uśmiechnięty mężczyzna w
grubym granatowym swetrze. – Kto by pomyślał!
Charles
mimowolnie się skrzywił, słysząc zdrobnienie swojego imienia.
- Sądziłem,
że przyjedziesz sam. – Mężczyzna obdarzył Elizabeth promiennym uśmiechem,
podczas gdy ona pragnęła się gdzieś schować. Mało brakowało, by wskoczyła
Charlesowi za plecy.
-
Przedstawiam ci mojego kuzyna Stephena – rzucił ten, wypychając dziewczynę
lekko do przodu.
Stephen miał
prostokątną twarz podatną na zmarszczki mimiczne pojawiające się w kącikach
oczu oraz na policzkach i czole. W orzechowych oczach czaiły się chochliki, a
zmierzwione włosy wskazywały, że niedawno wrócił ze spaceru.
- To twoja
dziewczyna, Charlie? – To było jedynie uprzejme pytanie, lecz stało się cienką
igiełką wbitą w sam środek serca.
- Charles i
ja pozostajemy w przyjacielskich stosunkach – oznajmiła Elizabeth, a to
kłamstwo gładko wysunęło się z jej ust.
- Doprawdy,
panno…?
- Elizabeth.
- Mogę mówić
do ciebie Lizzie?
-
Nieszczególnie, nie lubię, gdy się tak do mnie mówi…
- Panno
Elizo… - W ostateczności mogła się zgodzić na takie zdrobnienie, przynajmniej
nie kojarzyło się jej z Michaelem.
Do grona
witających dołączyła starsza kobieta i Elizabeth wiedziała, że była to babcia
Charlesa. Podobieństwo do jego matki było wprost uderzające. To samo łagodne
spojrzenie, kształt nosa i kolor oczu.
- Charlie,
mój drogi…
Było to
raczej chłodne powitanie, lecz Charles nie mógł oczekiwać, że rzuci się na
niego i wyściska, łkając, jak bardzo za nim tęskniła. Niewyjaśnione
okoliczności zgonu Mary były przeszkodą w okazywaniu babcinych uczuć względem
wnuka.
Charles
poczuł się jak intruz. O ile Stephen nie wiedział o małej rodzinnej tragedii,
albo wiedział, lecz radził sobie z nią lepiej ze względu na dalsze pokrewieństwo,
o tyle pani Darcy nadal pamiętała. Nigdy nie lubiła Benjamina Wrighta i nie
miała powodów lubić Charlesa Wrighta, który stanowił udaną podobiznę ojca. Choć
oczy miał po matce.
Pani Darcy
ucałowała wnuka w oba policzki, poklepała go po ramieniu i spytała o drogę, co
stanowiło kontynuację chłodnego przyjęcia. Z o wiele większym entuzjazmem
przywitała jego towarzyszkę przedstawioną jako pannę Elizę. Pani Darcy
przyjrzała się lekko zakłopotanemu obliczu dziewczyny, po czym przytuliła ją do
siebie w napływie matczynego uczucia. Elizabeth spłonęła rumieńcem, lecz
Charles dostrzegł coś jeszcze – ulgę.
Stephen
zerknął podejrzliwie na swego kuzyna, który wzruszył ramionami. Miało to
znaczyć tyle, że o niczym nie wie i tym bardziej nie wie, do czego kuzyn pije.
On sam nie wiedział, jak miał to rozumieć. Psycholog od siedmiu boleści.
Komentarze
Prześlij komentarz