XXI Randy
Elizabeth
nie była zadowolona z tego, że Randy zaprosił na piątkowe posiedzenie Charlesa
Wrighta. Musiała odnosić wrażenie, że wszyscy próbowali narzucić jej jego
obecność. Próbowała wymigać się od imprezy, z marnym skutkiem. Randy był w tej
kwestii nieugięty.
- No to
sobie wyjdziesz, gdy nadejdzie odpowiednia pora – rzekł jej, gdy powiedziała,
że musi zająć się swoim eksperymentem. – Elizabeth, te spotkania to już
tradycja.
- To twoja
tradycja, Randy…
- Daj
spokój, Ravensdale nie może się doczekać…
- Czego?
Sprawozdania z zakładania hodowli? Wy, humaniści, jesteście tacy uroczy…
- Liczę na
pasjonującą opowieść o komórkach i… Czym ty się tam zajmujesz?
- Mam ci to
tłumaczyć? Chyba postradałeś zmysły. Nie zrozumiesz z tego nic a nic.
W końcu dała
się namówić, a perspektywa zabrania ze sobą Jacka wprawiła ją w znośny humor.
Gdy wszystko zawiedzie, wymówi się po prostu psem.
- O czym
właściwie rozmawiacie, gdy się spotykacie w piątki u Marge?
- A o czym
mogą rozprawiać starzy ludzie? – zaśmiał się Randy, przepuszczając swoją
bratanicę w drzwiach knajpki Marge.
- Peter nie
jest aż tak stary…
- Wpadł w
złe towarzystwo i teraz ma. Niedługo posiwieje…
- Któryś z
was mógłby dla odmiany wyłysieć.
- Okrutna
kobieto, jak możesz nam tak źle życzyć!
Pożyczyła im
jeszcze gorzej, gdy Marge przyniosła przystawki. Wtedy stwierdziła, że panowie
zamienią się w beczki i trzeba będzie ich wytaczać z domu.
- Niczym
dobre piwo! – zawołał John Pine, po czym wzniósł toast.
Charles
wślizgnął się niepostrzeżenie, przysiadł z boku i udawał, że go nie ma. Tylko
Randy spostrzegł jego obecność i tylko dlatego, że z wytęsknieniem go
wyczekiwał. Wydawać by się mogło, że teraz Charles i Elizabeth powinni omijać
się szerokim łukiem, co dotyczyć miało również spotykania ze wspólnymi
znajomymi. Zdarzyło się, że owe łuki musiały się w końcu spotkać w jakimś
punkcie.
Byłoby
błędem wnioskować, że Elizabeth nie zauważyła Charlesa. Zmiany były jednak na
tyle istotne, że nikt się nimi nie przejął. Randy znał jednak swoją bratanicę
dostatecznie dobrze. Kilkuletnia rozłąka nie zdołała zatrzeć tych wrażeń. Randy
dostrzegł nikły grymas niezadowolenia na jej twarzy, potem uważnie obserwował
wyraz ostentacyjnej ignorancji. Postanowiła nie zwracać na Charlesa
najmniejszej uwagi. Nie oznaczało to, że i on postanowił ją ignorować.
Charles
starał się poznać Elizabeth, śledząc jej gesty, obserwując z najwyższą uwagą
jej zachowanie, prowadząc dogłębną analizę psychologiczną w myślach. Randy był
ciekaw jego wniosków. Chętnie porównałby je ze swoimi. Mogliby wspólnie
wypracować jakieś stanowisko.
Największą
przeszkodą była nieufność Elizabeth. Była niczym pancerna ściana odgradzająca
ją od lepszego życia. O ile lepiej by się żyło, gdyby nie musieli żywić do
nikogo urazy, nie musieli zabiegać o czyjeś względy, gdyby nie musieli starać
się pogodzić ze sobą ogień i wodę.
Od czasu do
czasu Elizabeth rzucała Charlesowi ukradkowe spojrzenie. Peszyło ją, że się jej
przyglądał. Że akurat on tak się nią interesował.
Randy
pamiętał, że Elizabeth nie zawsze wyrażała się o Charlesie nieprzychylnie. To
były rzadkie momenty, gdy bywał nawet całkiem znośny. Jego kontakt z bratanicą
powstał pamiętnego dnia, gdy Martin zostawił mu ją pod opiekę. Później, dziwnym
zrządzeniem losu, u Blackwoodów pojawił się Michael, który wywrócił wszystko do
góry nogami, a życie Elizabeth zamienił w piekło.
Zdarzało się
jednak czasami, że między Charlesem a Elizabeth odnawiała się jakaś dawno
zapomniana nić sympatii. Owe wydarzenia przypadały na czas niedyspozycji
Michaela, choćby w trakcie jego choroby. Uwolniony spod niszczycielskiego
wpływu, Charles bywał nawet całkiem normalnym chłopcem. Randy nasłuchał się
dostatecznie dużo na temat jego zbrodni, choć z początku musiał wszystko
wyciągać z Elizabeth niemal siłą. Nauczyła się skrytości i tylko Randy uzyskał
klucz do jej milczącego królestwa.
John Pine
wdał się w dyskusję z Peterem Ravensdalem, Randy poczuł się w obowiązku
interweniować, co spowodowało jedynie większe zamieszanie. Elizabeth uznała, że
czas, by zajrzeć do hodowli. Nie musiała nawet słowem o tym wspominać. Kłótnia
była tak zażarta, że nikt nawet nie zareagował na jej wyjście.
Poza
Charlesem. Poszedł za nią i za Jackiem, najwyraźniej umyślił sobie mieć na nią
oko. Pies podskakiwał i przygryzał smycz z zadowolenia. Charles nie mógł
powstrzymać uśmiechu.
- Jego
radość jest niemal zaraźliwa – rzekł, zrównawszy się z dziewczyną.
Elizabeth
mimowolnie się skuliła, co jedynie zasmuciło Charlesa.
- No to
uważaj, bo się jeszcze pochorujesz – burknęła, gdy już doszła do siebie. –
Ojczulek będzie musiał sobie radzić sam.
- Wierz mi,
poradziłby sobie – odparł Charles, zakładając ręce za głowę.
- Nie jesteś
mu aż tak potrzebny? Trzyma cię zatem jako tresowane zwierzątko?
- Czasem
odnoszę wrażenie, że właśnie tak jest…
- Biedny
Charlie…
Zdrobnienie
w jej ustach brzmiało jak podwójna obelga.
- Lizzie,
dlaczego jesteś dla mnie taka niemiła? – odciął się, chcąc jej dopiec. Minęły
lata, odkąd nazwał ją tak ostatni raz. Okoliczności nie były zbyt przyjemne.
Spacer ku
uczelni spokojnym, niewymuszonym tempem zajął im pół godziny. Elizabeth starała
się unikać konwersacji z Charlesem, przystawała z Jackiem, pozwalając mu
załatwić pilne interesy, robiła wybiegi, byleby nie znosić jego obecności.
Wszystko to na próżno, gdyż uparcie podążał za nią.
- Dlaczego
właściwie mnie śledzisz? – spytała, gdy nie mogła dłużej znieść stręczycielstwa
Charlesa.
- Śledzę? –
odparł rozbawiony. – Nie ma w tym nic ze śledzenia. Podążam za tobą, to inna
sprawa.
- Po co?
- Chciałbym
zobaczyć cię w pracy, jestem tego ciekaw.
- To
niezdrowa ciekawość. Możesz przez nią stracić zęby…
- Albo
godność, gdy mnie znokautujesz?
Elizabeth
mimowolnie się uśmiechnęła. Nie pozostało jej nic innego, jak tylko znosić jego
obecność do samej uczelni. W laboratorium się zaszyje, wymawiając ogromem
roboty. Poczeka, aż Charles ostatecznie skapituluje i wtedy będzie już wolna.
Powrót do Marge nie wchodził w grę. Charles mógłby zechcieć tam na nią
poczekać. Mógłby się ewentualnie nie doczekać.
Za pomocą
tajemnego pęka kluczy mogła otworzyć każde potrzebne jej drzwi. Weszli zatem do
budynku wydziału, przeszli korytarzem, wspięli się po schodach, zakręcili się
jeszcze trzema korytarzami i wylądowali pod drzwiami Katedry Biologii
Molekularnej. Przepuściła go w drzwiach i jedynie lekko przymknęła za sobą.
Wolała mieć ułatwioną ucieczkę.
- Nie
wpuszczę cię ze sobą do laboratorium – ostrzegła go, by robił sobie nadziei.
Nie mogłaby znieść jego obecności w uświęconym miejscu kultu naukowego. Charles
pokiwał głową ze zrozumieniem, starając się ukryć rozczarowanie.
Spodziewał
się czekać wieki, lecz po kilku minutach usłyszał stłumiony dźwięk, jakby
niszczonego plastiku. Elizabeth wyłoniła się z laboratorium w niedopiętym
fartuchu. Oparła się o framugę ze zbolałą miną. Czubek nosa miała lekko
zaczerwieniony.
- Cóż,
wygląda na to, że nie mam swojego projektu – powiedziała pustym głosem. Charles
wyprostował się w fotelu stojącym pod oknem. Miał niejasne wrażenie, że
znajdował się w jej osobistym gabinecie.
- Co się
stało? – spytał z troską.
- Najwidoczniej
mieliśmy awarię cieplarki, bo moje komórki… No cóż, hodowle umarły. - Wzruszyła
ramionami. – Dobrze, że chociaż na samym początku.
- Przykro mi
z tego powodu…
- Żebyś
jeszcze rozumiał powagę sytuacji…
- Wygląda na
to, że nie masz swojego projektu.
Elizabeth
spojrzała na niego ze znużeniem. Doskonale wiedziała, co nastąpi potem. Projekt
był jej ostatnią linią obrony przed niechcianym wyjazdem z Charlesem.
- Nie jesteś
zatem mocno zajęta, jak uprzednio próbowałaś mi wmówić.
- Charles…
- Chyba że
nie masz odwagi powiedzieć mi wprost, jak niemiłe ci jest to zaproszenie.
Zmełła w
ustach przekleństwo. To jasne, że zaproszenie było jej niemiłe, nawet bardzo.
- Skoro moje
badania wylądowały w koszu, mogę zatem potowarzyszyć ci na ślubie kuzyna –
powiedziała powoli, jakby miała małe kamyczki między zębami. Gdzie się
odbędzie?
- W
Porthtowan w Kornwalii – odparł Charles zaskoczony nagłą zmianą postanowień.
- Mam sobie
zabukować bilet na kiedy?
- Nie będzie
takiej potrzeby, Elizabeth. Pojedziemy samochodem.
- Żartujesz
sobie? Chcesz jechać na drugi koniec kraju…?
- Mamy już
pewne doświadczenie w podróżach samochodowych. Wszystko będzie dobrze, to tylko
sześć godzin.
***
- To już
postanowione, Randy – powiedziała Elizabeth, gdy spotkali się w domu. Postanowił
przemilczeć sprawę zniknięcia jej i Charlesa. Żadne z nich nie powróciło już do
knajpki Marge.
- To miłe z
twojej strony – odparł, gdyż nic lepszego nie przyszło mu do głowy.
- Nie ma w
tym nic miłego. Szczerze powiedziawszy, obawiam się tej wyprawy.
- Pamiętaj,
że nie będzie tam Michaela.
- Będzie tam
Charles, to mi wystarczy.
- Myślę, że
w obecności nieznanej rodziny będzie zachowywał się odpowiednio.
- Cóż, ty
znasz go lepiej ode mnie.
- Skoro
budzi to w tobie takie obawy, dlaczego w ogóle się zgodziłaś?
- Żebyście
mi wszyscy nie marudzili, że nawet się nie staram! Postanowiłam dać mu szansę,
Randy.
- Cieszę
się, choć ta szansa jest odległa o 350 mil.
- Powinnam
spisać testament?
Randy
roześmiał się serdecznie.
- Jestem
pewien, że koniec końców ten wyjazd okaże się całkiem miły, moja droga.
Modlę się,
by tak było, powiedział sobie w myślach. Jeśli Charlesowi nie uda się zasiać w
umyśle ziarnka pozytywnych uczuć względem niego, będzie skazany na jej
uporczywy chłód do końca życia. On, Randy, natomiast stał pomiędzy nimi. Nie
chciał nigdy wybierać między jednym a drugim.
Komentarze
Prześlij komentarz