XXII Charles

- Muszę cię przestrzec na wstępie, że nie posiadam odpowiedniego ubioru na wesele.

Tym właśnie przejmowała się Elizabeth, jakby chciała go do siebie zrazić już na samym początku ich odysei do Porthtowan. Nie przejmował się tym, jako psycholog wiedział, że pokonanie urazy, a szczególnie do jego osoby, nie przyjdzie ot tak. Naprawdę doceniał to, że obdzieliła go tym skąpym kredytem zaufania.

- Wystarczy skromna sukienka, nie ma potrzeby nadmiernego strojenia się – odparł Charles, przekraczając próg domu Randy’ego. Sukces, Elizabeth nie zamknęła mu drzwi przed nosem. Żaden tost tym razem nie ucierpiał. – Jeśli się denerwujesz, to wiedz, że nie jesteś w tym sama. Tak po prawdzie rodzina ze strony matki jest mi całkiem obca. No, może prócz Stephena.
- I babci, nie zapominaj o babci.
- Pani Darcy obraziła się na mnie. Zapewne uważa, że przyczyniłem się do śmierci mojej matki.
- To niedorzeczne, zważywszy, że nawet cię tu nie było.
- Mimo to jestem winny. To twój cały bagaż?

Zerknął na niewielką torbę stojącą obok schodów, a której dzielnie pilnował Jack.
- Jedziemy tylko na weekend, chyba nie ma potrzeby pakować się jak na dwutygodniowy wywczas.

Uzyskanie wolnego piątku u Dana nie było niczym trudnym. Przyjął wieści bardzo entuzjastycznie. Inaczej rzecz się miała z doktorem Wrightem. Wyraził swoją dezaprobatę poprzez długą pogadankę na temat rodziny, różnorakich wartości oraz niebezpieczeństw ze strony pani Darcy, która to pogadanka wleciała jednym i wyleciała drugim uchem Charlesa. Powziął twarde postanowienie i zamierzał się go trzymać, zwłaszcza gdy udało mu się namówić Elizabeth.

Słowem nie wspomniał, kogo zabiera, wolał, by ojciec sądził, że będzie tam tylko on. Doktor Wright mógłby jeszcze nabrać niedorzecznych podejrzeń. Tymczasem w jego wyobrażeniu jego syn nadal był „złamasem, który mógłby sobie znaleźć jakąś kobietę”. Cóż, doktor nie mógł uchodzić za autorytet w relacjach damsko-męskich.

- Jeszcze masz czas, by się wycofać – mruknął Randy na widok nietęgiej miny swojej bratanicy. Na cud zakrawało, że wstał tak wcześnie. Dochodziła piąta.
- Nic z tych rzeczy – odparła na to Elizabeth. Charlesa cieszyło to, że potrafiła przenieść swój upór na inne rzeczy.
- Baw się dobrze, kochanie – mruknął Randy bratanicy do ucha, zamykając jej drobne ciało w niedźwiedzim uścisku. Parsknęła z dezaprobatą. – Jakby co, poruszę niebo i ziemię, by cię uratować.
- Miejmy nadzieję, że nie będzie potrzeby…

Charles ubiegł ją, jeśli chodziło o zabieranie bagażu do samochodu. Sięgała po swoją torbę, lecz Jack wydał ją bez wahania mężczyźnie i jeszcze nieśmiało zamachał ogonem, gdy ten poklepał go po głowie.

- Jedziemy? – rzucił przez ramię Charles. Elizabeth obdarzyła Randy’ego zbolałą miną i powlokła się do samochodu.

Okutała się szczelnie płaszczem, zapięła pas i wlepiła spojrzenie w boczną szybę. Miała nadzieję, że Charles nie będzie ją raczył kurtuazyjnymi rozmówkami w trakcie drogi. Nie chciała z nim rozmawiać więcej, niż to było potrzebne.

Ledwie wyjechali z Cambridge, rozpadało się, co było normą w tych stronach o tej porze roku. Dla Elizabeth była to wręcz wymarzona pogoda. Była pretekstem do siedzenia w domu pod kocem z kubkiem gorącej herbaty i dobrą książką. Obecnie zmuszała Charlesa do zdwojenia uwagi, gdyż widoczność była ograniczona, a drogi bywały zdradliwe.

Od czasu do czasu zerkał na nią, gdy obserwowała krople ścigające się na bocznej szybie. Robili tak kiedyś w autokarze podczas szkolnych wycieczek.

- Więc lubisz deszcz – stwierdził niezbyt odkrywczo, narażając się na śmieszność, zaczynając zdanie od „więc”.
- To jakaś szczególna cecha? – odparła niechętnie, nie odrywając wzroku od szyby.
- Większość ludzi woli raczej słoneczną pogodę i możliwości z nią związane…
- Ty, jeśli dobrze pamiętam, należysz do tej grupy ludzi.
- Zawsze podziwiałem twoją niezłą pamięć.
- Ja niekoniecznie.

Miarowa jazda po autostradzie szybko utuliła do snu Elizabeth, która oparła głowę o szybę, choć z początku dzielnie się opierała. Droga nie obfitowała jednak w żadne atrakcje i była zwyczajnie nudna. Charles nie wiedział, o czym mógłby rozmawiać ze swoją pasażerką, wydawało się, że nie mieli absolutnie żadnych wspólnych tematów. Gdy spała, przynajmniej nie upominała go, jak ma prowadzić samochód, choć traktował to z przymrużeniem oka. Każda inna osoba działałaby mu na nerwy, nawet Randy.

Zależało mu na tym, by stworzyć choć nikłą nić porozumienia, żeby choć troszkę mu zaufała. Zawsze to jakiś fundament znajomości. Pragnął jej udowodnić, że nie jest już jej wrogiem. Co prawda nie mógł liczyć na powrót do czasów „przed Michaelem”, gdy byli dobrymi przyjaciółmi, ale gdyby udało się choćby pozbyć tej wrogości…

Patrząc przez pryzmat czasu, widział, jak wiele krzywd jej wyrządził, choć nie dawała tego po sobie poznać. Nie był to jednak powód do dumy. Nie powinno w ogóle do tego dojść.

Przedłużająca się cisza zaczynała działać mu już na nerwy, gdyż do głosu dochodziły jego własne, niekoniecznie przyjemne, myśli. Mógł nawet znosić niemiłe odzywki Elizabeth, byleby się do niego w ogóle odzywała. Traktował to jak rodzaj kary za swe dawne przewinienia, mimo że tak naprawdę powinien dostać fangę w nos jak Michael.

Droga miała im się nieco wydłużyć o nieplanowany przystanek w kawiarni przy autostradzie. Obudził Elizabeth gorącą, aromatyczną kawą, lecz doczekał się reakcji na miarę zawału serca.

- Ktoś ci mówił, że twoje reakcje są cokolwiek przesadzone? – Starał się zachować spokój, lecz sam nieco się wystraszył jej zachowaniem. Przez chwilę myślał, że naprawdę coś się stało. - Kawa dla ciebie. Żebyś nie przespała całej drogi.
- Miałam zamiar spać, by nie musieć rozmawiać z tobą – mruknęła.
- Słucham? – Udał, że się przesłyszał.
- Nic takiego… Wypij kawę, może nie będziesz miał omamów słuchowych.

Kawa zdołała jednak przekonać ją do pozostania w świecie jawy. Pogoda nadal ich nie rozpieszczała. Charles zetknął się pewnego razu z pojęciem pluwiofila. Cóż, byli bibliofile, pedofile – to akurat było niezbyt dobre, i byli też ludzie uwielbiający deszcz, miarowe postukiwanie w szyby, szelest wody oraz ten szczególny zapach. Charles zaczynał odnajdywać przyjemny spokój w tej deszczowej aurze, choć należał do grupy ludzi skupionej na drugim końcu spektrum upodobań pogodowych.

Elizabeth poparzyła sobie język. Uprzedziła go, by uważał na zawartość swojego papierowego kubka, co było nawet miłe. Niestety miał z nią styczność jeszcze w kafejce i teraz ponosił tego konsekwencje. Mimo wszystko Elizabeth przejawiła troskę o jego jamę ustną, z czym na pewno musiała czuć się niekomfortowo w przeciwieństwie do niego.

Poczuł, że to była jego szansa, mogli teraz normalnie porozmawiać. Bał się przekroczyć niewidzialną granicę, oczekiwał, że to ona przejmie inicjatywę. Nie bardzo wiedział, jak to wszystko będzie funkcjonowało w Porthtowan, obawiał się wręcz, że dojdzie do katastrofy.

Plusy: może spędzić nieco czasu z Elizabeth sam na sam, dzięki czemu mogli się lepiej poznać nawzajem. Poprawka: poznać raz jeszcze, gdy teraz byli innymi osobami.

Minusy: całe mnóstwo. Będzie miał problem z wyjaśnieniem ich statusu przed rodziną. W końcu na ślub nie zabiera się byle kogo, pierwszej lepszej osoby. Nie byli jednak parą ani nawet przyjaciółmi. Niemal się nie znali. Będzie miał problem z wytłumaczeniem siebie samego, jeśli Elizabeth powie komukolwiek o grzechach przeszłości. Krzywdził ją niegdyś, a teraz zabiera na ślub kuzyna. Coś tu mocno kulało. Byli skrzywionym obrazkiem syndromu sztokholmskiego.

Minusy, minusy, całe mnóstwo minusów. Mimo to pchał się w to bez opamiętania. Chciał wyrwać Elizabeth z Cambridge poza zasięg Michaela. Niepotrzebnie okłamywał sam siebie – tak naprawdę chciał zabrać siebie poza zasięg Michaela, który mógłby chcieć pokrzyżować mu plany.

Komentarze

Popularne posty