XXXIV Elizabeth
Stanęła
przed lustrem i dokładnie policzyła wszystkie piegi. Zdarzało się jej skupiać
na tej nieistotnej czynności, jakby w obawie, że utrata jakiegokolwiek
znamienia obedrze ją z tożsamości. W połowie straciła rachubę i przerzuciła się
na pojedyncze, ledwo widoczne plamki na tęczówkach.
Wstała
wcześniej, niż zamierzała, lecz nie dlatego że źle się czuła w domu pani Darcy.
Sen miała dobry, łóżko było wygodne, w końcu jednak musiała wstać i rozpocząć
przygotowywania, by nie narobić Charlesowi wstydu. Przede wszystkim żeby nie
narobić wstydu sobie. Stephen już zapowiedział, że zahaczy od czasu do czasu o
Cambridge.
- Zdaje się,
że to ślub, nie pogrzeb – skwitował Charles, gdy ujrzał ją w prostej czarnej
sukience za kolano, z włosami upiętymi w niezbyt wysoki kok.
- Może się
okazać, że to jednak pogrzeb. Twój – prychnęła z niezadowoleniem. W środku
poczuła falę wzbierającej paniki.
Charles
siedział na ławeczce przy wspaniałym czarnym fortepianie. Wypolerowany Steinway
odbijał nieśmiałe promienie słońca.
- Nie jesteś
głodna? – zapytał Charles, nieśmiało muskając klawisze opuszkami palców.
- Gdy się
denerwuję, jedzenie nie jest najlepszą opcją – odparła, siadając obok niego.
-
Denerwujesz się?
- Czy ty
masz na sobie frak?
- Elizabeth,
znam dobrze takie sztuczki. Nie staraj się zamydlić mi oczu.
- Ponieważ
założyłeś okulary do pływania?
Zaśmiał się
z niedorzeczności ich konwersacji. Charles tylko jeździł palcami po klawiszach
fortepianu, więc to Elizabeth wydobyła z niego pierwszy ton.
- Uczyłaś
się kiedyś grać?
- Dan
Henderson miał kiedyś w domu stare pianino. Nauczyłam się odgrywać na nim kilka
melodyjek. Żadnej wirtuozerii.
- Mnie ojciec
posyłał do szkółki, ale niewiele mi z tego zostało w głowie. Brak ćwiczeń,
niestety…
- Nie mogłam
liczyć na rozwijanie jakiegokolwiek hobby uwzględniającego sprzęt czy
nauczyciela. Miałam do dyspozycji jedynie rozstrojone pianino Dana i stary łuk
Drake’a.
- Zdaje się,
że jednak miałaś jakiegoś przyjaciela, czy się mylę?
Jeśli
sądzisz, że zdołał zastąpić mi ciebie, to się mylisz, powiedziała w myślach.
- W pewnym
wieku chłopcy nie chcą przyjaźnić się z dziewczynkami – powiedziała ze
smutkiem. – Byłam jedynie dobrą koleżanką, nikim więcej. Bardziej przyjaźniłam
się z jego wujem. Zawsze lepiej dogadywałam się ze starszymi od siebie. W
przypadku Dana – dużo starszymi. Zostało mi to do dziś.
Dziewczynka
i jej wuj. Dziewczynka i wuj kogoś innego. Dziewczynka wyklęta przez
wszystkich. Dziewczynka bez domu. Dziewczynka bez rodziców.
- Teraz
pracujesz z obydwoma Hendersonami – zauważył Charles.
- Dziwnie
jest ten świat urządzony – przyznała Elizabeth. – Przez to, że znamy się wiele
lat, łatwiej było mi rozpocząć pracę w nowym miejscu.
- W pewnym
wieku chłopcy zaczynają chcieć przyjaźnić się z dziewczynkami.
-
Postanowiłeś zmienić zdanie i ponownie się ze mną zaprzyjaźnić? – odparła
obojętnie, skupiając uwagę na fortepianie.
- Miałem na
myśli Hendersona – burknął Charles.
- Można
powiedzieć, że w gruncie rzeczy jesteśmy przyjaciółmi. Znamy się lepiej niż
tylko dobrzy znajomi.
- Więc
powiedziałaś mu wszystko?
- Poznał
zaledwie ułamek, dbam o jego psychikę.
- Jest
jednak coś jeszcze.
Elizabeth
zamyśliła się na chwilę. Nie wiedziała, jak ubrać w słowa myśl, która kołatała
się jej po głowie.
- Po części
nie chciałam, by ktokolwiek mnie żałował – rzekła po dłuższej chwili. – Troska
to jedno, litość to drugie. I tego drugiego nie lubiłam. Twoja matka zresztą
też.
Charles
przestał bawić się klawiszami. Znów to zrobiłam, pomyślała, zalewając się
poczuciem winy.
- Tak,
zwykła udawać silną kobietę – przyznał Charles, nie patrząc na nią. – Donikąd
jej to nie zaprowadziło. Chodź, musimy jechać do kościoła. – Podniósł się niechętnie
z ławy.
- Charles,
ja…
- Nie musisz
przepraszać. W końcu sobie na to zasłużyłem, prawda?
W drodze do
wiejskiego kościółka był wyjątkowo rozmowny, odezwał się do niej może z trzy
razy. Liczba ta była niepewna, gdyż częściowo mówił sam do siebie. Zajechał pod
niewielki parking, lecz nie było tam dla niego miejsca. Musiał się wycofać i
zaparkować kilkanaście metrów dalej na poboczu. Przybyli do kościoła w
milczeniu.
Pierwsze
rzędy zostały zajęte przez najbliższą rodzinę państwa młodych, co zmusiło ich
do przeniesienia się na tyły budynku. Ostatnia ławka była dziwnie pusta.
Najwidoczniej przeznaczono ją dla wyrzutków takich jak Charles i Elizabeth.
Choć ceremonia odbywała się w stronach Stephena, rodzina panny młodej stanowiła
znakomitą większość.
Stephen
wyglądał, jakby miał zaraz zwymiotować. Zżerał go stres. Joanne, jego
narzeczona, wręcz promieniała. Miała na sobie śliczną, prostą suknię, która
pasowała do jej drobnej postury.
Elizabeth
siedziała jak na szpilkach. Czuła się nieswojo w otoczeniu tych obcych ludzi,
siedząc w oślej ławce i to jeszcze z Charlesem. Doceniała jednak jego obecność,
bez niego zdana byłaby tylko na siebie. Nie przepadała za takimi ceremoniami,
głównie dlatego że nie lubiła kościołów. Udała się kiedyś do księdza po poradę,
usłyszała to, czym raczyli ją wszyscy dookoła.
Śluby
powinny być szczęśliwe, a ślub Stephena i Joanne był śliczny. Elizabeth w
myślach życzyła młodej parze szczęścia na nowej drodze życia. Całość jedna
ogromnie ją zasmucała. Zdała sobie sprawę z tego, że nie może liczyć na podobne
wydarzenie w swoim życiu. Była tak zniszczonym człowiekiem, że nikt nie
chciałby angażować się w związek z pustą skorupą.
Po
policzkach pociekły jej łzy, a Charles mylnie wziął je za łzy wzruszenia.
Otarła nos krawędzią rękawa, gdy nie nadążała z cichym wciąganiem smarków z
powrotem do nosa. Była przeziębiona i się nie zabezpieczyła na tę okoliczność.
Charles poratował ją swoją poszetką.
Wyszli jako
ostatni i jako ostatni złożyli gratulacje młodej parze. Elizabeth starała się
nie pociągać nosem za bardzo, choć przeziębienie jej tego nie ułatwiało.
- Życzę wam
wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia – powiedziała w imieniu swoim i
Charlesa, który nie kwapił się ku gratulacjom.
- No,
Charlie, teraz czas na ciebie! – zaśmiał się Stephen, przyciskając do siebie
świeżo poślubioną żonę. Charles burknął coś pod nosem niezrozumiale. – Bo
widzisz – ciągnął Stephen do Elizabeth. – On wolał siedzieć z tobą, niż pójść
ze mną na wieczór kawalerski. Mój wieczór kawalerski! Na twoim, Charlie, spiję
cię dwukrotnie! Odbiję to sobie.
- Chyba w
innym życiu…
- Daję ci
rok, mój kochaniutki! Spotkamy się tutaj na twoim ślubie! I wtedy mam nadzieję,
że panna Eliza przestanie być panną…
- Daj
spokój, skarbie – wtrąciła Joanne na widok zakłopotanych twarzy Charlesa i
Elizabeth. - Mają przed sobą jeszcze dużo czasu…
- Możesz mi
wytłumaczyć, dlaczego twój kuzyn imputuje takie rzeczy? – spytała później
Elizabeth w samochodzie, gdy wracali do rezydencji pani Darcy.
- Stephen
zapewne uznał, że poślubienie ciebie byłoby wystarczającą karą za moje występki
– mruknął Charles głosem podszytym ironią.
- Jestem
ciekawa, kogo bardziej zabolałaby ta kara…
Komentarze
Prześlij komentarz